środa, 14 marca 2018

PETRA HŮLOVÁ, MACOCHA


Striptiz światopoglądowy
Nie polubisz jej. I dobrze. Kobieta to nie zupa pomidorowa, żeby ją wszyscy lubili. A bohaterka „Macochy” może zniesmaczyć: chodzi cały dzień w szlafroku, rzuca mięsem i wali prawdę między oczy. No, i „kiedy pije, jest najtrzeźwiejsza”. Upiłam się prozą Petry Hůlovej. I nie chcę trzeźwieć.

Choć stoi na balkonie i wygłasza monolog, żadna z niej szekspirowska Julia. To anty-Julia, a może po prostu Julia na miarę naszych czasów. Julie, główna bohaterka a zarazem narratorka „Macochy” Petry Hůlovej to „zarozumiała baba na samozatrudnieniu”, czyli korzystająca z „pomocnej dłoni alkoholu” pisarka produkująca taśmowo harlequiny, która „zostawiwszy piedestał tak zwanym poważnym autorom, zgarnia szmal do kabzy”. To także rozwiedziona („mąż był cholerykiem, ale cholerykiem radosnym jak szczypiorek na wiosnę”) matka dwójki dzieci („pragnienie rodzicielstwa zostało wymuszone jak odpowiedź ucznia przy tablicy, patrz, co narobiłeś, przez ciebie będzie nas więcej”). Jak również kochanka pana „złotej rączki” Jardy, „który potrafi naprawić wszystko co się popsuje, z wyjątkiem pęknięć pojawiających się w jego związku z Julie”. A tak poza tym, „ascetyczna introwertyczka ze skłonnością do ekshibicjonizmu”, posiadająca „rzadki dar: potrafi za pomocą ogromnej ilości słów nie przekazać zupełnie nic i na odwrót”. I to właśnie ów rzadki dar narratorki jest najbardziej urzekający w tej książce. Język „Macochy” idealnie oddaje zarówno gonitwę, jak i bijatykę myśli zachodzącą w głowie głównej bohaterki. To natomiast, co może się wydawać pozbawioną ładu i składu paplaniną, jest tak naprawdę lingwistyczną wiwisekcją kobiety XXI wieku. A dzięki fenomenalnemu przekładowi Julii Różewicz, która po mistrzowsku okiełznała żywioł, jakim jest język prozy Hůlovej, otrzymujemy powieść chwytającą za gardło od pierwszego do ostatniego zdania.  

„Macocha” to nawet nie monolog, to – pozornie niekontrolowany – słowotok, który jest wygłaszany przez narratorkę na jednym wdechu. I jednym tchem się go czyta. Bo powieść Petry Hůlovej powinno czytać się bez odkładania książki; tylko tak może wybrzmieć jak należy rytm tej prozy. A właściwie prozy graniczącej z poezją, prowadzącej nieustannie grę słowną, naszpikowanej spiętrzonymi metaforami balansującymi na granicy kiczu i artyzmu, nieujarzmionej językowo, a równocześnie utrzymanej w ryzach. „Macocha” jest jak otwarcie drzwi z buta, jak siarczysty policzek i jak uderzenie pięścią w brzuch. Zapiera dech w piersiach zarówno tym, o czym mówi główna bohaterka, jak również tym, jak mówi. A ma wiele do powiedzenia. Kiedy jednak zdamy sobie już sprawę, że bierzemy udział w pijackiej odysei umysłu Julie, będziemy musieli łapać w lot, o co jej chodzi. Oczywiście, jeśli zdążymy złapać oddech.

„Macocha” to bluźniercza spowiedź trzech kobiet ukrytych w jednej. Kobiety pijącej, która po kolei traci wszystkie punkty oparcia. Kobiety piszącej, borykającej się z dramatycznym dysonansem, bo z jednej strony jest dumna ze swoich książek, mimo że „jedna od drugiej się nie różni”, bo „wszystkie są o miłości i dobrze się kończą”, a z drugiej wciąż ją boli, że „Czech zainteresowany ambitną twórczością rówieśników to zjawisko tak samo rzadkie jak szafran w czeskiej kuchni”. Kobiety rodzącej i wychowującej, która chciała dziecko „odhaczyć, mieć z głowy i już do końca życia myśleć tylko o pisaniu”. To fenomenalny mentalny striptiz. Bohaterka „Macochy” rozbiera się słowo po słowie, zrzucając z siebie każdą z przypisanych jej a priori ról. Aż staje się tytułową macochą, czyli kobietą nienależącą do jedynie słusznej kategorii kobiet, czyli matki. Pejoratywnie nacechowane słowo zyskuje w ten sposób u Hůlovej zupełnie nowe znaczenie. A to dlatego, że Julie wie, że „rzeczywistość ma konsystencję lepką i mokrą jak wypluty cukierek, do którego klei się co bądź, lecz przy odrobinie chęci można go umyć i dużo wyraźniej zobaczyć świat, z tym że większość z nas woli pod żadnym pozorem nie opłukiwać cukierka. Lepkość chroni niczym tłusta osłonka niemytego ciała przed bakteriami niechcianych wątpliwości”. Monolog tytułowej macochy to nic innego jak nieustanne wycieranie tego lepkiego cukierka za pomocą narastających watpliwości. 

„Macocha” jest prowokacyjną, bezkompromisową i brutalnie szczerą powieścią, która rozprawia się z mitem „prawdziwej kobiety”. Choć „wszystkie bohaterki, które tworzy, niepoprawnie romantyczne, rodzą się z jej wyrzutów sumienia”, Julie z powieści Hůlovej nie jest i nie będzie „Julią wierną na balkonie”. Będzie z tego balkonu krzyczeć, co myśli. Głośno, na całą ulicę i na cały świat. Dlatego pozwolę sobie doradzić co wrażliwszym czytelnikom, którzy uważają, że kobiecie nie przystoi pić, przeklinać i otwarcie mówić o przeznaczeniu kobiety per „błogosławiony bęben”, by raczej sięgnęli po harlequiny pisane przez bohaterkę „Macochy”. Tam kobiety są miłe i nieskomplikowane. Jak to z kobietami, które istnieją tylko na papierze, bywa. 

TYTUŁ: MACOCHA
AUTOR: PETRA HŮLOVÁ
PRZEKŁAD: JULIA RÓŻEWICZ
WYDAWNICTWO: AFERA
ROK WYDANIA: 2017




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły