Striptiz
światopoglądowy
Nie polubisz jej. I dobrze. Kobieta to
nie zupa pomidorowa, żeby ją wszyscy lubili. A bohaterka „Macochy” może
zniesmaczyć: chodzi cały dzień w szlafroku, rzuca mięsem i wali prawdę między oczy.
No, i „kiedy pije, jest najtrzeźwiejsza”. Upiłam się prozą Petry Hůlovej. I nie
chcę trzeźwieć.
Choć
stoi na balkonie i wygłasza monolog, żadna z niej szekspirowska Julia. To anty-Julia,
a może po prostu Julia na miarę naszych czasów. Julie, główna bohaterka a
zarazem narratorka „Macochy” Petry Hůlovej to „zarozumiała baba na samozatrudnieniu”, czyli korzystająca z
„pomocnej dłoni alkoholu” pisarka produkująca taśmowo harlequiny, która
„zostawiwszy piedestał tak zwanym poważnym autorom, zgarnia szmal do kabzy”.
To także rozwiedziona („mąż był cholerykiem, ale cholerykiem radosnym jak
szczypiorek na wiosnę”) matka dwójki dzieci („pragnienie rodzicielstwa zostało
wymuszone jak odpowiedź ucznia przy tablicy, patrz, co narobiłeś, przez ciebie
będzie nas więcej”). Jak również kochanka pana „złotej rączki” Jardy, „który
potrafi naprawić wszystko co się popsuje, z wyjątkiem pęknięć pojawiających się
w jego związku z Julie”. A tak poza tym, „ascetyczna
introwertyczka ze skłonnością do ekshibicjonizmu”, posiadająca „rzadki dar:
potrafi za pomocą ogromnej ilości słów nie przekazać zupełnie nic i na odwrót”.
I to właśnie ów rzadki dar narratorki jest najbardziej urzekający w tej
książce. Język „Macochy” idealnie oddaje zarówno gonitwę, jak i bijatykę myśli zachodzącą
w głowie głównej bohaterki. To natomiast, co może się wydawać pozbawioną ładu i
składu paplaniną, jest tak naprawdę lingwistyczną wiwisekcją kobiety XXI wieku.
A dzięki fenomenalnemu przekładowi Julii Różewicz, która po mistrzowsku okiełznała
żywioł, jakim jest język prozy Hůlovej, otrzymujemy powieść chwytającą za gardło
od pierwszego do ostatniego zdania.
„Macocha” to
nawet nie monolog, to – pozornie niekontrolowany – słowotok, który jest wygłaszany
przez narratorkę na jednym wdechu. I jednym tchem się go czyta. Bo powieść Petry Hůlovej powinno czytać się bez odkładania książki; tylko tak może
wybrzmieć jak należy rytm tej prozy. A właściwie prozy graniczącej z poezją, prowadzącej
nieustannie grę słowną, naszpikowanej spiętrzonymi metaforami balansującymi na
granicy kiczu i artyzmu, nieujarzmionej językowo, a równocześnie utrzymanej w
ryzach. „Macocha” jest jak otwarcie drzwi z buta, jak siarczysty policzek i jak
uderzenie pięścią w brzuch. Zapiera dech w piersiach zarówno tym, o czym mówi
główna bohaterka, jak również tym, jak mówi. A ma wiele do powiedzenia. Kiedy
jednak zdamy sobie już sprawę, że bierzemy udział w pijackiej odysei umysłu
Julie, będziemy musieli łapać w lot, o co jej chodzi. Oczywiście, jeśli zdążymy
złapać oddech.
„Macocha”
to bluźniercza spowiedź trzech kobiet ukrytych w jednej. Kobiety pijącej, która po kolei traci wszystkie
punkty oparcia. Kobiety piszącej, borykającej się z dramatycznym dysonansem, bo z jednej strony jest dumna ze swoich książek, mimo że „jedna od drugiej się nie różni”, bo „wszystkie są o
miłości i dobrze się kończą”, a z drugiej wciąż ją boli, że „Czech zainteresowany ambitną twórczością
rówieśników to zjawisko tak samo rzadkie jak szafran w czeskiej kuchni”.
Kobiety rodzącej i wychowującej,
która chciała dziecko „odhaczyć, mieć z głowy i już do końca życia myśleć tylko
o pisaniu”. To fenomenalny mentalny striptiz. Bohaterka „Macochy” rozbiera się
słowo po słowie, zrzucając z siebie każdą z przypisanych jej a priori ról. Aż staje się tytułową
macochą, czyli kobietą nienależącą do jedynie słusznej kategorii kobiet, czyli
matki. Pejoratywnie nacechowane słowo zyskuje w ten sposób u Hůlovej zupełnie nowe znaczenie. A to dlatego, że Julie
wie, że „rzeczywistość ma konsystencję lepką i mokrą jak wypluty cukierek, do
którego klei się co bądź, lecz przy odrobinie chęci można go umyć i dużo
wyraźniej zobaczyć świat, z tym że większość z nas woli pod żadnym pozorem nie
opłukiwać cukierka. Lepkość chroni niczym tłusta osłonka niemytego ciała przed
bakteriami niechcianych wątpliwości”. Monolog tytułowej macochy to nic innego jak nieustanne wycieranie tego lepkiego cukierka za pomocą narastających watpliwości.
„Macocha”
jest prowokacyjną, bezkompromisową i brutalnie szczerą powieścią, która
rozprawia się z mitem „prawdziwej kobiety”. Choć „wszystkie bohaterki, które
tworzy, niepoprawnie romantyczne, rodzą się z jej wyrzutów sumienia”, Julie z
powieści Hůlovej nie jest i nie będzie „Julią
wierną na balkonie”. Będzie z tego balkonu krzyczeć, co myśli. Głośno, na całą
ulicę i na cały świat. Dlatego pozwolę sobie doradzić co wrażliwszym
czytelnikom, którzy uważają, że kobiecie nie przystoi pić, przeklinać i
otwarcie mówić o przeznaczeniu kobiety per „błogosławiony bęben”, by raczej
sięgnęli po harlequiny pisane przez bohaterkę „Macochy”. Tam kobiety są miłe i
nieskomplikowane. Jak to z kobietami, które istnieją tylko na papierze,
bywa.
TYTUŁ: MACOCHA
AUTOR: PETRA HŮLOVÁ
PRZEKŁAD: JULIA
RÓŻEWICZ
WYDAWNICTWO: AFERA
ROK
WYDANIA: 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz