Reykjavik,
ma(my) problem
Czy da się odciąć Islandię od świata jeszcze bardziej niż już jest odcięta?
Da się. Wystarczy zerwać łączność. I to właśnie robi Sigríður Hagalín Björnsdóttir w
swojej dystopicznej powieści. I choć „Wyspa” nie ma w
sobie grozy „Miasta ślepców” José Saramago
czy „Pod kopułą” Stephena Kinga, to autorka daje kilka dość
przerażających odpowiedzi na pytanie „co by było, gdyby…?”.
„Wyspa” wstrząsnęła Islandią, wywołując burzliwą dyskusję
na temat fundamentów państwowości oraz norm społecznych. Chyba nie odkryję
Ameryki, jeśli stwierdzę, że powieść opisująca katastrofę, która dotyka kraju
czytającego, zawsze będzie odbierana przez niego bardziej osobiście i
emocjonalnie niż zupełnie irracjonalna ślepota abstrakcyjnego społeczeństwa z
książki Saramago. Zwłaszcza jeśli kryzys nawiedza kraj, który uchodzi za jeden
z najlepiej zorganizowanych a jego społeczeństwo za wzorcowe. Polskiemu
czytelnikowi trudno pewnie do końca pojąć lęk islandzkiego odbiorcy, bo gdzie nam tam pod względem organizacji do Islandii… Poza tym, zerwanie łączności w
państwie, które leży w samym środku Europy, a nie na odciętej od świata wyspie,
nie budzi jednak aż takiego strachu. Za dyskusję, którą wywołała „Wyspa” na
Islandii, jak również za popularność tej książki na tytułowej wyspie odpowiada
odwołanie się przez Björnsdóttir do dwóch lęków jej
rodaków: strachu przez zaburzeniem idealnego wręcz porządku oraz przed
zagrożeniem, jakim jest dosłowne odcięcie kraju od świata. Obydwie obawy są w przypadku Islandii uzasadnione. Dlatego mimo iż autorka pokazała pewne uniwersalne mechanizmy, które
sprawiają, że nawet najlepiej zorganizowane państwo i społeczeństwo w obliczu
kryzysu robi cywilizacyjny krok wstecz i pozwala dojść do głosu pierwotnym
instynktom, to jej dystopiczna wizja wciąż pozostaje bardzo… islandzka. W tym
kontekście „Wyspa” wydawać się może literacką odpowiedzią na islandzką traumę
związaną z mającym miejsce dekadę temu kryzysem finansowym, który sprawił, że
kraj ten musiał zmierzyć się z tym, że nie jest jednak tak autonomiczny i
samowystarczalny, jak by się mogło wydawać. John Donne, którego słowa „żaden
człowiek nie jest samoistną wyspą” są mottem „Komu bije dzwon” Ernesta
Hemingaya a przywoływany są również przez Björnsdóttir,
sprawdzają się – jak widać – także w przypadku… wyspy. I to
dosłownie.
Islandia traci łączność z całym światem. Gospodarka
upada w dwa miesiące, społeczeństwo dzieli się na coraz mniejsze, pierwotne
zbiorowości, w szpitalach brakuje antybiotyków i środków przeciwbólowych, co
sprawia, że ludzie umierają z błahych powodów, butiki i restauracje ustępują
miejsca giełdom wymiany suszonych łbów dorsza i worków mąki, a brak kontaktu ze
światem okazuje się "eliksirem życia" dla Kościoła i polityków, tym bardziej że
zjednoczonemu do tej pory społeczeństwu zaczyna przeszkadzać każda inność. A
odpowiedzi na pytanie, jak to się stało (katastrofa ekologiczna?,
promieniowanie?, atak terrorystyczny?), nadal nie ma. Kraj, który mógł się
pochwalić tym, że jest samowystarczalny i świetnie zorganizowany cofa się do
średniowiecza, a może nawet do epoki kamienia łupanego, gdzie najważniejsza
staje się walka o przetrwanie. Zwłaszcza że na pozbawionej kontaktu ze światem
zewnętrznym wyspie kończą się zapasy żywności i głód zaczyna zaglądać
Islandczykom w oczu. A kiedy brzuchy są puste, w głowach budzą się demony.
Na to, co dzieje się w Islandii po zerwaniu
łączności, patrzymy oczami Hjaltiego (dziennikarza), Marii (skrzypaczki i matki
dwójki dzieci: Margaret i Eliasa), Mary (córki Marii, która zmienia imię po
ucieczce z domu) i Leifura (lekarza), co ma nam pomóc lepiej zrozumieć
sytuację, w jakiej znaleźli się pojedynczy Islandczycy. Postaci nie są jednak pogłębione
psychologicznie a imienne rozdziały – dzięki którym możemy oglądać to, co się
dzieje, oczami poszczególnych bohaterów – nie dają, mimo tej zwielokrotnionej
perspektywy, pełniejszego obrazu islandzkiej apokalipsy. Sytuacja każdej z
postaci jest jedynie zarysowana, a to dlatego, że zbyt szybko wchodzimy w skórę
kogoś innego a te relacje nie zawsze się uzupełniają. Szkoda, bo bohaterowie są
przedstawicielami ważnych grup społecznych i zawodowych (dziennikarz, artystka,
uczennica, lekarz) i ich historie mogłyby nam wiele powiedzieć o tym, jak
katastrofa wpływa zarówno na relacje międzyludzkie, jak i na samą jednostkę.
Tak szybki przeskok między historiami poszczególnych postaci nie daje
czytelnikowi szansy ani na bliższe przyjrzenie się bohaterom (co pozwoliłoby na
lepsze zrozumienie ich motywacji), ani na nawiązaniu z nimi więzi (co
umożliwiłoby emocjonalne podejście do pojedynczych tragedii). To wszystko sprawia, że
fabuła traci trochę na wyrazistości, dochodzi do osłabienia akcji, a co za tym idzie, także napięcia.
To natomiast, co się udało Björnsdóttir naprawdę dobrze pokazać, to przedstawienie reakcji
rządu na to, co dzieje się w Islandii po zerwaniu łączności. Mimo że państwo
to uchodzi za najlepiej zorganizowane, działania rządzących w obliczu kryzysu
nie odbiegają wcale od tych, jakie mogły być udziałem władz każdego innym kraju
i w przypadku każdej innej katastrofy. Działania Hjaltiego, który porzuca
dziennikarstwo społeczne na rzecz współpracy z rządem i tworzenia
„pokrzepiających materiałów edukacyjnych” oraz Elin – ambitnej i pozbawionej
skrupułów polityk wykorzystującej sytuację kryzysową do zrobienia kariery,
pokazują, że w przypadkach tego rodzaju tragedii pierwszą ofiarą jest zawsze
prawda. Islandia upada, a rząd karmi ludzi mową-trawą, zapewniając, że kraj
„pełną parą zmierza ku samowystarczalności i bezpieczeństwu”. Ukłon należy się
też autorce za zwrócenie uwagi na to, co w postapokaliptycznym świecie dzieje
się z ludźmi kultury i sztuki, bo raczej nikt o nich w takiej sytuacji nie
pamięta. Na szczęście Björnsdóttir nie zapomina i pokazuje ich dramat na przykładzie
historii skrzypaczki Marii, która bardzo szybko orientuje się, że choć granie
na skrzypcach to i tak ciężki kawałek chleba, to w obliczu autentycznego głodu,
ona i jej talent są zupełnie bezwartościowe. Artysta znajduje się na najniższym
szczeblu hierarchii społecznej, bo „naród zawsze myśli o tym, żeby napełnić
brzuch i bak, dopiero potem można zacząć rozmawiać o sztukach pięknych i
literaturze”. W zasadzie nie potrzeba kryzysu, żeby to stwierdzić, niemniej
jednak jako przedstawicielkę wolnego zawodu z jednej strony mnie to
zafrapowało, z drugiej - ulżyło mi, że apokalipsa (dowolnego
rodzaju) wciąż jeszcze przede mną.
Bez wątpienia potrzebne nam dziś dystopie. I nawet
jeśli Björnsdóttir nie straszy tak jak Sarmago czy King, to i
tak zasiewa ziarno niepokoju, które może trafić na podatny grunt naszej
wyobraźni. I oby trafiło.
TYTUŁ: WYSPA
AUTOR: SIGRÍÐUR HAGALÍN
BJÖRNSDÓTTIR
PRZEKŁAD: JACEK
GODEK
WYDAWNICTWO: WYDAWNICTWO LITERACKIE
ROK
WYDANIA: 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz