poniedziałek, 19 marca 2018

SIGRÍÐUR HAGALÍN BJÖRNSDÓTTIR, WYSPA


Reykjavik, ma(my) problem
Czy da się odciąć Islandię od świata jeszcze bardziej niż już jest odcięta? Da się. Wystarczy zerwać łączność. I to właśnie robi Sigríður Hagalín Björnsdóttir w swojej  dystopicznej powieści. I choć „Wyspa” nie ma w sobie grozy „Miasta ślepców” José Saramago czy „Pod kopułą” Stephena Kinga, to autorka daje kilka dość przerażających odpowiedzi na pytanie „co by było, gdyby…?”.

„Wyspa” wstrząsnęła Islandią, wywołując burzliwą dyskusję na temat fundamentów państwowości oraz norm społecznych. Chyba nie odkryję Ameryki, jeśli stwierdzę, że powieść opisująca katastrofę, która dotyka kraju czytającego, zawsze będzie odbierana przez niego bardziej osobiście i emocjonalnie niż zupełnie irracjonalna ślepota abstrakcyjnego społeczeństwa z książki Saramago. Zwłaszcza jeśli kryzys nawiedza kraj, który uchodzi za jeden z najlepiej zorganizowanych a jego społeczeństwo za wzorcowe. Polskiemu czytelnikowi trudno pewnie do końca pojąć lęk islandzkiego odbiorcy, bo gdzie nam tam pod względem organizacji do Islandii… Poza tym, zerwanie łączności w państwie, które leży w samym środku Europy, a nie na odciętej od świata wyspie, nie budzi jednak aż takiego strachu. Za dyskusję, którą wywołała „Wyspa” na Islandii, jak również za popularność tej książki na tytułowej wyspie odpowiada odwołanie się przez Björnsdóttir do dwóch lęków jej rodaków: strachu przez zaburzeniem idealnego wręcz porządku oraz przed zagrożeniem, jakim jest dosłowne odcięcie kraju od świata. Obydwie obawy są w przypadku Islandii uzasadnione. Dlatego mimo iż autorka pokazała pewne uniwersalne mechanizmy, które sprawiają, że nawet najlepiej zorganizowane państwo i społeczeństwo w obliczu kryzysu robi cywilizacyjny krok wstecz i pozwala dojść do głosu pierwotnym instynktom, to jej dystopiczna wizja wciąż pozostaje bardzo… islandzka. W tym kontekście „Wyspa” wydawać się może literacką odpowiedzią na islandzką traumę związaną z mającym miejsce dekadę temu kryzysem finansowym, który sprawił, że kraj ten musiał zmierzyć się z tym, że nie jest jednak tak autonomiczny i samowystarczalny, jak by się mogło wydawać. John Donne, którego słowa „żaden człowiek nie jest samoistną wyspą” są mottem „Komu bije dzwon” Ernesta Hemingaya a przywoływany są również przez Björnsdóttir, sprawdzają się – jak widać – także w przypadku… wyspy. I to dosłownie.  

Islandia traci łączność z całym światem. Gospodarka upada w dwa miesiące, społeczeństwo dzieli się na coraz mniejsze, pierwotne zbiorowości, w szpitalach brakuje antybiotyków i środków przeciwbólowych, co sprawia, że ludzie umierają z błahych powodów, butiki i restauracje ustępują miejsca giełdom wymiany suszonych łbów dorsza i worków mąki, a brak kontaktu ze światem okazuje się "eliksirem życia" dla Kościoła i polityków, tym bardziej że zjednoczonemu do tej pory społeczeństwu zaczyna przeszkadzać każda inność. A odpowiedzi na pytanie, jak to się stało (katastrofa ekologiczna?, promieniowanie?, atak terrorystyczny?), nadal nie ma. Kraj, który mógł się pochwalić tym, że jest samowystarczalny i świetnie zorganizowany cofa się do średniowiecza, a może nawet do epoki kamienia łupanego, gdzie najważniejsza staje się walka o przetrwanie. Zwłaszcza że na pozbawionej kontaktu ze światem zewnętrznym wyspie kończą się zapasy żywności i głód zaczyna zaglądać Islandczykom w oczu. A kiedy brzuchy są puste, w głowach budzą się demony.

Na to, co dzieje się w Islandii po zerwaniu łączności, patrzymy oczami Hjaltiego (dziennikarza), Marii (skrzypaczki i matki dwójki dzieci: Margaret i Eliasa), Mary (córki Marii, która zmienia imię po ucieczce z domu) i Leifura (lekarza), co ma nam pomóc lepiej zrozumieć sytuację, w jakiej znaleźli się pojedynczy Islandczycy. Postaci nie są jednak pogłębione psychologicznie a imienne rozdziały – dzięki którym możemy oglądać to, co się dzieje, oczami poszczególnych bohaterów – nie dają, mimo tej zwielokrotnionej perspektywy, pełniejszego obrazu islandzkiej apokalipsy. Sytuacja każdej z postaci jest jedynie zarysowana, a to dlatego, że zbyt szybko wchodzimy w skórę kogoś innego a te relacje nie zawsze się uzupełniają. Szkoda, bo bohaterowie są przedstawicielami ważnych grup społecznych i zawodowych (dziennikarz, artystka, uczennica, lekarz) i ich historie mogłyby nam wiele powiedzieć o tym, jak katastrofa wpływa zarówno na relacje międzyludzkie, jak i na samą jednostkę. Tak szybki przeskok między historiami poszczególnych postaci nie daje czytelnikowi szansy ani na bliższe przyjrzenie się bohaterom (co pozwoliłoby na lepsze zrozumienie ich motywacji), ani na nawiązaniu z nimi więzi (co umożliwiłoby emocjonalne podejście do pojedynczych tragedii). To wszystko sprawia, że fabuła traci trochę na wyrazistości, dochodzi do osłabienia akcji, a co za tym idzie, także napięcia.

To natomiast, co się udało Björnsdóttir naprawdę dobrze pokazać, to przedstawienie reakcji rządu na to, co dzieje się w Islandii po zerwaniu łączności. Mimo że państwo to uchodzi za najlepiej zorganizowane, działania rządzących w obliczu kryzysu nie odbiegają wcale od tych, jakie mogły być udziałem władz każdego innym kraju i w przypadku każdej innej katastrofy. Działania Hjaltiego, który porzuca dziennikarstwo społeczne na rzecz współpracy z rządem i tworzenia „pokrzepiających materiałów edukacyjnych” oraz Elin – ambitnej i pozbawionej skrupułów polityk wykorzystującej sytuację kryzysową do zrobienia kariery, pokazują, że w przypadkach tego rodzaju tragedii pierwszą ofiarą jest zawsze prawda. Islandia upada, a rząd karmi ludzi mową-trawą, zapewniając, że kraj „pełną parą zmierza ku samowystarczalności i bezpieczeństwu”. Ukłon należy się też autorce za zwrócenie uwagi na to, co w postapokaliptycznym świecie dzieje się z ludźmi kultury i sztuki, bo raczej nikt o nich w takiej sytuacji nie pamięta. Na szczęście Björnsdóttir nie zapomina i pokazuje ich dramat na przykładzie historii skrzypaczki Marii, która bardzo szybko orientuje się, że choć granie na skrzypcach to i tak ciężki kawałek chleba, to w obliczu autentycznego głodu, ona i jej talent są zupełnie bezwartościowe. Artysta znajduje się na najniższym szczeblu hierarchii społecznej, bo „naród zawsze myśli o tym, żeby napełnić brzuch i bak, dopiero potem można zacząć rozmawiać o sztukach pięknych i literaturze”. W zasadzie nie potrzeba kryzysu, żeby to stwierdzić, niemniej jednak jako przedstawicielkę wolnego zawodu z jednej strony mnie to zafrapowało, z drugiej - ulżyło mi, że apokalipsa (dowolnego rodzaju) wciąż jeszcze przede mną.

Bez wątpienia potrzebne nam dziś dystopie. I nawet jeśli Björnsdóttir nie straszy tak jak Sarmago czy King, to i tak zasiewa ziarno niepokoju, które może trafić na podatny grunt naszej wyobraźni. I oby trafiło.

TYTUŁ: WYSPA

AUTOR: SIGRÍÐUR HAGALÍN BJÖRNSDÓTTIR

PRZEKŁAD: JACEK GODEK
WYDAWNICTWO: WYDAWNICTWO LITERACKIE
ROK WYDANIA: 2018


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły