Piekło
po irlandzku
Ta książka jest jak irlandzka whisky:
uderza do głowy, zwala z nóg i zapewnia kaca, tyle że trwającego zdecydowanie
dłużej niż jeden poranek. A jednak warto się nią upić. I to nie tylko jeden
raz.
Nie spodoba się wam ta Irlandia. Zielona Wyspa z „Herezji
chwalebnych” Lisy McInerney nie ma nic
wspólnego z pocztówkowym widokiem z krzyżem celtyckim w tle, stepującym
Riverdance czy przebojami U2. Jeśli już, to jedynie z symbolizującą ojczyznę
Jamesa Joyce’a trzylistną koniczynką, która nigdy nie przyniesie szczęścia. To
Irlandia uchwycona i zatrzymana (i to na długo) w momencie, kiedy „kraj zszedł
na gówniane manowce a zdesperowani ludzie dostawali obłędu”, czekając na
przyszłość „świetlaną jak dziura w dupie”. Posmakujcie tego „raju” na ziemi, do
którego zaprasza McInerney. Będzie
piekło.
Cork. Południowo-zachodnia Irlandia. Czasy współczesne. Maureen,
„stary babsztyl (…) o wyglądzie stracha na wróble w zimę stulecia i gębie, na
której widok rzeka zawróciłaby bieg” zabiła człowieka. Nie chciała. Tak wyszło.
Na dodatek zrobiła to świętym kamieniem, będącym doskonałym przykładem
„disnaylandu religijnego kiczu”. Teraz lokalny mafiozo Jimmy Phelan ma problem,
bo w „matczynej kuchni wciąż leżały zwłoki człowieka z dziurą w głowie wybitą
dewocyjnym bublem w służbie tandetnej irlandzkiej religijności”. A że matka
„narobiła chlewu i po raz pierwszy w życiu poczuł, że ma słaby punkt”, musi
teraz po niej posprzątać. O pomoc prosi winnego mu (niejedną) przysługę Tony’ego
Cusacka, rozpoznającego w trupie miejscowego narkomana Robbiego O’Donovana,
którego prostytuująca się dziewczyna Georgie zaopatruje się w towar u syna
Tony’ego – Ryana. Ten ostatni z kolei w przerwach między dilowaniem a
nadstawianiem ojcu drugiego policzka przeżywa trudy dorastania i pierwsze
poważne zauroczenie. Ostatecznie to on właśnie stanie się osią historii o
chwalebnych herezjach i punktem odniesienia dla pozostałych postaci.
Losy poszczególnych bohaterów splatają się po tym, jak
zabójstwo Robbie’go wywołuje lawinę mniej lub bardziej dramatycznych zdarzeń,
bo „jego śmierć (…) naruszyła układy, o których nie miał pojęcia”. Co ciekawe,
w powiązaniach między postaciami jesteśmy w stanie zorientować się dopiero
wtedy, kiedy zdążyliśmy już każdą z nich porządnie znielubić. Bo u Lisy McInerney wszyscy są jeśli nie źli, to przynajmniej
niekoniecznie dobrzy. A jeśli nie dobrzy, to niekoniecznie źli. I niezmiennie
zaskakujący. Zarówno w poczynionych postępach, jak i regresie na swojej drodze
krzyżowej. Bo Irlandia z „Herezji chwalebnych” to kraj ludzi na klęczkach. I to
nie tylko dlatego, że nosi on brzemię swojej katolickości wraz ze wszystkimi
możliwymi grzechami, których dopuścił się w imię Boże, ale dlatego, że – jak
mówi Maureen – „jedyną władzą Trójca Święta: księża, zakonnice i sąsiedzi”. To
Irlandia bigoteryjna, a jednocześnie bezbożna, gdzie ludzie – rozpięci jak na
krzyżu między miłością a nienawiścią do swojego kraju – uciekają do ziemi
obiecanej, czyli sąsiedniej Anglii, a jednocześnie są „zadomowieni w konającej
Irlandii, warczący zajadle na każdą możliwość jej zmartwychwstania jako inny
kraj”. To kraj prostytutek ze szkaplerzem i spowiadających się zabójców, gdzie
brak wiary, nadziei i miłości wypełnia się alkoholem, narkotykami i seksem. Piekło
na ziemi, w którym każdy na własną rękę szuka odkupienia, bo przecież „Jezus
nie powinien być zniewalającym wszystkich sukinsynem”.
Sposób przedstawiania Irlandii, konstrukcja bohaterów, wreszcie
sam język – to wszystko sprawia, że proza McInerney ma coś z dramatopisarstwa
Martina McDonagha. Postaci taplające się we własnej beznadziei, dążące do
zbawienia i – paradoksalnie – unikające go jak ognia, Irlandia pokazana bez
znieczulenia, za pomocą czarniejszego od Guinessa humoru i ostrego jak brzytwa
języka, niemogącego wybrzmieć jak należy bez slangowych zwrotów i wulgaryzmów –
to przecież znaki rozpoznawcze „Quentina Tarantino Szmaragdowej Wyspy”.
Oczywiście, nie zamierzam porównywać McInerney do McDonagha, bo trudno z nim
odnieść remis, o wygranej nie wspominając. Niemniej jednak ten rodzaj czarnego
humoru, soczysty język, zwłaszcza błyskotliwych dialogów i celnych ripost (przy
których tłumaczeniu Robert Sudół musiał się nieźle nagimnastykować, bo na pewno
nie było łatwo przełożyć naszpikowany idiomami slang ulic Cork) oraz
naprzemienne profanowanie sacrum i sakralizowanie profanum czynią z „Herezji
chwalebnych” kawał smacznego literackiego mięsa. Nie mówiąc już o odważnym spojrzeniu
autorki na Irlandię, skupiając w Cork – jak w soczewce – wszystkie grzechy
kraju, bo „miasto działa w makroskali, ale co to jest, jeśli nie tętno, oddech,
pot agonii i ekstazy tysięcy małych istnień”. McInerney zaleca „wyostrzyć obiektyw. Spojrzeć
bliżej”. Perspektywa przetnie nam oczy rzeźnickim nożem; to zaboli, ale będzie warto.
O „Herezjach chwalebnych” pisze się bardzo często, że to książka, która pokonała
głośne „Małe życie” Hanyi Yanagihary, zdobywając prestiżową
Baileys Women’s Prize. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że nie było
to wcale trudne, więc wolałabym, żeby powieści Lisy McInerney nie promowano w ten sposób. Ta
książka obroni się sama, nokautując czytelnika, który jeszcze długo po zakończeniu książki nie będzie mógł się podnieść.
TYTUŁ:
HEREZJE CHWALEBNE
AUTOR: LISA MCINERNEY
PRZEKŁAD: ROBERT SUDÓŁ
WYDAWNICTWO: CZARNA OWCA
ROK WYDANIA: 2017
AUTOR: LISA MCINERNEY
PRZEKŁAD: ROBERT SUDÓŁ
WYDAWNICTWO: CZARNA OWCA
ROK WYDANIA: 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz