sobota, 3 marca 2018

LISA MCINERNEY, HEREZJE CHWALEBNE


Piekło po irlandzku
Ta książka jest jak irlandzka whisky: uderza do głowy, zwala z nóg i zapewnia kaca, tyle że trwającego zdecydowanie dłużej niż jeden poranek. A jednak warto się nią upić. I to nie tylko jeden raz.

Nie spodoba się wam ta Irlandia. Zielona Wyspa z „Herezji chwalebnych” Lisy McInerney nie ma nic wspólnego z pocztówkowym widokiem z krzyżem celtyckim w tle, stepującym Riverdance czy przebojami U2. Jeśli już, to jedynie z symbolizującą ojczyznę Jamesa Joyce’a trzylistną koniczynką, która nigdy nie przyniesie szczęścia. To Irlandia uchwycona i zatrzymana (i to na długo) w momencie, kiedy „kraj zszedł na gówniane manowce a zdesperowani ludzie dostawali obłędu”, czekając na przyszłość „świetlaną jak dziura w dupie”. Posmakujcie tego „raju” na ziemi, do którego zaprasza McInerney. Będzie piekło.

Cork. Południowo-zachodnia Irlandia. Czasy współczesne. Maureen, „stary babsztyl (…) o wyglądzie stracha na wróble w zimę stulecia i gębie, na której widok rzeka zawróciłaby bieg” zabiła człowieka. Nie chciała. Tak wyszło. Na dodatek zrobiła to świętym kamieniem, będącym doskonałym przykładem „disnaylandu religijnego kiczu”. Teraz lokalny mafiozo Jimmy Phelan ma problem, bo w „matczynej kuchni wciąż leżały zwłoki człowieka z dziurą w głowie wybitą dewocyjnym bublem w służbie tandetnej irlandzkiej religijności”. A że matka „narobiła chlewu i po raz pierwszy w życiu poczuł, że ma słaby punkt”, musi teraz po niej posprzątać. O pomoc prosi winnego mu (niejedną) przysługę Tony’ego Cusacka, rozpoznającego w trupie miejscowego narkomana Robbiego O’Donovana, którego prostytuująca się dziewczyna Georgie zaopatruje się w towar u syna Tony’ego – Ryana. Ten ostatni z kolei w przerwach między dilowaniem a nadstawianiem ojcu drugiego policzka przeżywa trudy dorastania i pierwsze poważne zauroczenie. Ostatecznie to on właśnie stanie się osią historii o chwalebnych herezjach i punktem odniesienia dla pozostałych postaci.

Losy poszczególnych bohaterów splatają się po tym, jak zabójstwo Robbie’go wywołuje lawinę mniej lub bardziej dramatycznych zdarzeń, bo „jego śmierć (…) naruszyła układy, o których nie miał pojęcia”. Co ciekawe, w powiązaniach między postaciami jesteśmy w stanie zorientować się dopiero wtedy, kiedy zdążyliśmy już każdą z nich porządnie znielubić. Bo u Lisy McInerney wszyscy są jeśli nie źli, to przynajmniej niekoniecznie dobrzy. A jeśli nie dobrzy, to niekoniecznie źli. I niezmiennie zaskakujący. Zarówno w poczynionych postępach, jak i regresie na swojej drodze krzyżowej. Bo Irlandia z „Herezji chwalebnych” to kraj ludzi na klęczkach. I to nie tylko dlatego, że nosi on brzemię swojej katolickości wraz ze wszystkimi możliwymi grzechami, których dopuścił się w imię Boże, ale dlatego, że – jak mówi Maureen – „jedyną władzą Trójca Święta: księża, zakonnice i sąsiedzi”. To Irlandia bigoteryjna, a jednocześnie bezbożna, gdzie ludzie – rozpięci jak na krzyżu między miłością a nienawiścią do swojego kraju – uciekają do ziemi obiecanej, czyli sąsiedniej Anglii, a jednocześnie są „zadomowieni w konającej Irlandii, warczący zajadle na każdą możliwość jej zmartwychwstania jako inny kraj”. To kraj prostytutek ze szkaplerzem i spowiadających się zabójców, gdzie brak wiary, nadziei i miłości wypełnia się alkoholem, narkotykami i seksem. Piekło na ziemi, w którym każdy na własną rękę szuka odkupienia, bo przecież „Jezus nie powinien być zniewalającym wszystkich sukinsynem”.

Sposób przedstawiania Irlandii, konstrukcja bohaterów, wreszcie sam język – to wszystko sprawia, że proza McInerney ma coś z dramatopisarstwa Martina McDonagha. Postaci taplające się we własnej beznadziei, dążące do zbawienia i – paradoksalnie – unikające go jak ognia, Irlandia pokazana bez znieczulenia, za pomocą czarniejszego od Guinessa humoru i ostrego jak brzytwa języka, niemogącego wybrzmieć jak należy bez slangowych zwrotów i wulgaryzmów – to przecież znaki rozpoznawcze „Quentina Tarantino Szmaragdowej Wyspy”. Oczywiście, nie zamierzam porównywać McInerney do McDonagha, bo trudno z nim odnieść remis, o wygranej nie wspominając. Niemniej jednak ten rodzaj czarnego humoru, soczysty język, zwłaszcza błyskotliwych dialogów i celnych ripost (przy których tłumaczeniu Robert Sudół musiał się nieźle nagimnastykować, bo na pewno nie było łatwo przełożyć naszpikowany idiomami slang ulic Cork) oraz naprzemienne profanowanie sacrum i sakralizowanie profanum czynią z „Herezji chwalebnych” kawał smacznego literackiego mięsa. Nie mówiąc już o odważnym spojrzeniu autorki na Irlandię, skupiając w Cork – jak w soczewce – wszystkie grzechy kraju, bo „miasto działa w makroskali, ale co to jest, jeśli nie tętno, oddech, pot agonii i ekstazy tysięcy małych istnień”. McInerney zaleca „wyostrzyć obiektyw. Spojrzeć bliżej”. Perspektywa przetnie nam oczy rzeźnickim nożem; to zaboli, ale  będzie warto. 

O „Herezjach chwalebnych” pisze się bardzo często, że to książka, która pokonała głośne „Małe życie” Hanyi Yanagihary, zdobywając prestiżową Baileys Women’s Prize. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że nie było to wcale trudne, więc wolałabym, żeby powieści Lisy McInerney nie promowano w ten sposób. Ta książka obroni się sama, nokautując czytelnika, który jeszcze długo po zakończeniu książki nie będzie mógł się podnieść.  

TYTUŁ: HEREZJE CHWALEBNE
AUTOR: LISA MCINERNEY
PRZEKŁAD: ROBERT SUDÓŁ
WYDAWNICTWO: CZARNA OWCA
ROK WYDANIA: 2017



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły