Opowiem
wam bajkę. Bajkę o recenzentach. Kilka lat temu wydałam książkę, która wskutek
niedopatrzenia redaktora, korektora, ale i mojej skromnej autorskiej osoby
miała na czwartej okładce dość znaczący błąd. Mianowicie zmieniono imię jednego
z głównych bohaterów. Powieść poszła do druku z fatalną pomyłką. A później
przyszedł czas na recenzje. Jedne opisywały bohatera o imieniu ze środka
książki, inne – o imieniu z okładki. Tylko jeden z blogerów zapytał: Czy aby na
pewno na okładce nie ma byka? W ten oto sposób bardzo szybko zorientowałam się,
kto powieść przeczytał przed jej zrecenzowaniem, a kto nie. Koniec bajki.
Nie
będę zmyślać. Do tej refleksji przymusiła mnie niejako historia pewnej książki,
o której było (jest?) bardzo głośno, i to nie dlatego, że jest wybitna, ale
dlatego, że budzi kontrowersje. To jeszcze nie zbrodnia, że powieść prowokuje.
Problem polega na tym, że prowokacja ta jest tania, a sama książka warsztatowo
słaba. Tak, przeczytałam. Tak, tylko dlatego, że stało się o niej głośno. Ale
przeczytałam, bo mam w sobie na tyle przyzwoitości, żeby nie rozmawiać o czymś,
czego nie widziałam na oczy. Czego, niestety, nie mogę powiedzieć o wielu
recenzentach.
Sama
jestem recenzentem, żeby było jasne. I pisarzem też. I dobrze pamiętam, co
powtarzano mi na studiach polonistycznych: trzeba coś przeczytać, żeby coś
napisać. Chodziło oczywiście o to, że oczytanie poprawia warsztat i językowy, i
pisarski. Nie myślałam, że doczekam czasów, kiedy trzeba będzie pojmować to
powiedzenie aż tak dosłownie. Spójrzmy prawdzie w oczy: bardzo duża grupa
recenzentów nie czyta książek, o których pisze albo opowiada. I to już nawet
nie chodzi o to, że znam blogerki (nie oszukujmy się, tutaj parytetów nie ma,
większość blogujących to panie), które publikują 365 recenzji rocznie. Jedna
recenzja dziennie. To by oznaczało, że i jedna książka dziennie jest czytana.
Albo 365 zostało przeczytanych w roku ubiegłym i recenzowane są każdego dnia
roku kolejnego. Naprawdę chcemy w to wierzyć?
Nie
jestem w stanie czytać recenzji pisanych na podstawie opisu z okładki. Pisanych
na kolanie. Z bublami merytorycznymi. Ewidentnie stronniczymi. Recenzji, gdzie
nie ma miejsca na żadną dyskusję, a recenzent kończy jakąkolwiek jej próbę
słowami: to jest moje zdanie i kropka. Nie podoba się? Won z mojego profilu!
To, że blogerka ma milion osiemset fallowersów albo 23456789 lajków pod postem
z recenzją, a do tego jest miła dla oka, nie oznacza wcale, że przeczytała
książkę i wie, o czym mówi. Pytanie, czy ten, co daje jej lajka, przeczytał i
książkę, i recenzję? Oto jest pytanie.
Powiem
szczerze, ostatni raz ekscytowałam się recenzjami, kiedy debiutowałam a było to
osiem lat temu. Przy każdej następnej ekscytacja była coraz mniejsza. Dzisiaj
nie ma już żadnej. Nie dziękuję też osobiście recenzentom. Musiałabym
podziękować za coś, czego nie czytałam. A trzeba coś przeczytać, żeby coś
napisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz