środa, 10 lutego 2021

TRZEBA COŚ PRZECZYTAĆ, ŻEBY COŚ NAPISAĆ


Opowiem wam bajkę. Bajkę o recenzentach. Kilka lat temu wydałam książkę, która wskutek niedopatrzenia redaktora, korektora, ale i mojej skromnej autorskiej osoby miała na czwartej okładce dość znaczący błąd. Mianowicie zmieniono imię jednego z głównych bohaterów. Powieść poszła do druku z fatalną pomyłką. A później przyszedł czas na recenzje. Jedne opisywały bohatera o imieniu ze środka książki, inne – o imieniu z okładki. Tylko jeden z blogerów zapytał: Czy aby na pewno na okładce nie ma byka? W ten oto sposób bardzo szybko zorientowałam się, kto powieść przeczytał przed jej zrecenzowaniem, a kto nie. Koniec bajki.

Leonid Pasternak's The Passion of Creation

Nie będę zmyślać. Do tej refleksji przymusiła mnie niejako historia pewnej książki, o której było (jest?) bardzo głośno, i to nie dlatego, że jest wybitna, ale dlatego, że budzi kontrowersje. To jeszcze nie zbrodnia, że powieść prowokuje. Problem polega na tym, że prowokacja ta jest tania, a sama książka warsztatowo słaba. Tak, przeczytałam. Tak, tylko dlatego, że stało się o niej głośno. Ale przeczytałam, bo mam w sobie na tyle przyzwoitości, żeby nie rozmawiać o czymś, czego nie widziałam na oczy. Czego, niestety, nie mogę powiedzieć o wielu recenzentach.


Sama jestem recenzentem, żeby było jasne. I pisarzem też. I dobrze pamiętam, co powtarzano mi na studiach polonistycznych: trzeba coś przeczytać, żeby coś napisać. Chodziło oczywiście o to, że oczytanie poprawia warsztat i językowy, i pisarski. Nie myślałam, że doczekam czasów, kiedy trzeba będzie pojmować to powiedzenie aż tak dosłownie. Spójrzmy prawdzie w oczy: bardzo duża grupa recenzentów nie czyta książek, o których pisze albo opowiada. I to już nawet nie chodzi o to, że znam blogerki (nie oszukujmy się, tutaj parytetów nie ma, większość blogujących to panie), które publikują 365 recenzji rocznie. Jedna recenzja dziennie. To by oznaczało, że i jedna książka dziennie jest czytana. Albo 365 zostało przeczytanych w roku ubiegłym i recenzowane są każdego dnia roku kolejnego. Naprawdę chcemy w to wierzyć?


Nie jestem w stanie czytać recenzji pisanych na podstawie opisu z okładki. Pisanych na kolanie. Z bublami merytorycznymi. Ewidentnie stronniczymi. Recenzji, gdzie nie ma miejsca na żadną dyskusję, a recenzent kończy jakąkolwiek jej próbę słowami: to jest moje zdanie i kropka. Nie podoba się? Won z mojego profilu! To, że blogerka ma milion osiemset fallowersów albo 23456789 lajków pod postem z recenzją, a do tego jest miła dla oka, nie oznacza wcale, że przeczytała książkę i wie, o czym mówi. Pytanie, czy ten, co daje jej lajka, przeczytał i książkę, i recenzję? Oto jest pytanie.


Powiem szczerze, ostatni raz ekscytowałam się recenzjami, kiedy debiutowałam a było to osiem lat temu. Przy każdej następnej ekscytacja była coraz mniejsza. Dzisiaj nie ma już żadnej. Nie dziękuję też osobiście recenzentom. Musiałabym podziękować za coś, czego nie czytałam. A trzeba coś przeczytać, żeby coś napisać.

 

  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły