Nie lubię dinozaurów, żeby było jasne. Po przeczytaniu „Twierdzy Kimerydu” Magdaleny Pioruńskiej, w której aż roi się od prajaszczurów, nadal ich nie lubię. Ale powieść polubiłam. Dlaczego? Bo to pioruńsko dobra książka jest.
„Twierdza Kimerydu” wychodzi zwycięsko z próby, jaką jest potraktowanie jej „brzytwą Lema”. I to już sprawia, że musimy mieć do czynienia z bardzo dobrą literaturą gatunkową. Punkt pierwszy dla autorki. Bo choć Pioruńska pożycza z różnych gatunków, nigdy nie zapomina, który z nich jest nadrzędny. W tym coraz bardziej zmierzającym do chaosu powieściowym świecie panuje nadzwyczajny porządek konstrukcyjny, chociaż autorka nie prowadzi nas grzecznie za rękę przez stworzone przez siebie uniwersum. A jest ono misternie budowane i – co bardzo cenię w utworach z gatunku szeroko pojętej literatury fantasy – mimo swojej fantastyczności i cudowności zachowuje ład i skład. To, co podoba mi się najbardziej w „Twierdzy Kimerydu” to to, że autorka kreuje świat przedstawiony w taki sposób, jak robi to chociażby Maja Lidia Kossakowska w „Siewcy wiatru”, tj. rzuca nas na głęboką wodę, czyli w sam środek stworzonego przez siebie uniwersum i każe nam się w nim odnaleźć. Pioruńska nie zamierza nam niczego ułatwiać; nie wyjaśnia od razu co i jak, nie serwuje obszernych opisów przybliżających miejsca czy ludzi, nie dodaje słownika terminologicznego ani przypisów do dziwacznie brzmiących nazw. Było to ryzykowne posunięcie, ale opłaciło się. Kolejny punkt dla autorki.
I tak już na pierwszej stronie powieści uciekam wraz z jedną z głównych bohaterek – Anną z zakończonej rzezią pokojowej konferencji naukowej w Mieście Krokodyli i zmierzam do Twierdzy Kimerydu przez pustynię pełną prajaszczurów. Jeszcze nie wiem, co to Miasto Krokodyli, ani że Twierdza Kimerydu to miejsce, gdzie żyją dinoludzie – hybrydy ludzi i prehistorycznych drapieżników. Tak samo jak Anna nie wiem też jeszcze, że ratujący ją Tyrs Mollina to właśnie jedna z takich hybryd. Świat przedstawiony wyłania się powoli niczym wydma podczas stopniowego opadania wody. Anna okazuje się być antropolożką zafascynowaną owocami (nielegalnych) genetycznych eksperymentów, czyli dinoludźmi, a równocześnie orędowniczką pokojowych relacji między Afryką a kolonizatorami z Europy. Oczywiście, dopóki nie okaże się, że ona też ma niejedno za uszami. I tak krok po kroku zgłębiamy tajemnice zarówno Twierdzy Kimerydu, jak i Miasta Krokodyli, a w końcu zakulisowych rozgrywek o władzę między dwoma kontynentami: dziką i nieujarzmioną Afryką i cywilizowaną, ale nie jeśli chodzi o zakusy kolonizatorskie Europą. Rozgrywek, sprawiających, że nikt nie jest tak niewinny, jak nam się to zdawało na początku i prowadzących (jak łatwo się domyślić) do katastrofy, która jednak nie nosi znamion totalnej zagłady, a jedynie pewnego przeobrażenia dotychczasowego świata, sygnalizującego, że to tak naprawdę początek zabawy. Zresztą zapowiada to otwarte zakończenie „Twierdzy Kimerydu”.
Pioruńska chętnie i obficie czerpie z dobrze znanych motywów popkulturowych, takich jak: starcie dzikiej Afryki, kolebki świata z (mniej lub bardziej) cywilizowaną Europą; zakusy konkwistadorów, nawracających autochtonów „ogniem i mieczem”; nielegalne eksperymenty genetyczne, prowadzące do powstania wymykających się spod kontroli ich kreatorów tworów, które chcą zyskać autonomię; fascynacja obcymi kulturami i cywilizacjami; granice ludzkiego poznania czy konflikt nauki i etyki, i to nie tylko w duchu dr. Frankensteina. Niby to wszystko już znamy, ale w „Twierdzy Kimerydu” zyskuje nową jakość. Podobnie jak i odwoływanie się do różnych gatunków, i to nie tylko z pogranicza fantasy, żeby tylko wymienić chociażby S-F, YA czy powieść awanturniczo-przygodową. Oczywiście, można pokusić się o wyłowienie tych wszystkich znanych i nierzadko ogranych już motywów, ale mnie one zupełnie nie przeszkadzają w oglądzie całości. I dlatego przyznaję autorce następny punkt.
Bo i ciekawie buduje Pioruńska ten świat, zwłaszcza jeśli chodzi o narrację i sam język powieści. Po pierwsze, mamy tu do czynienia z wielogłosem narracyjnym. Anna, Tyrs, Tycjan, Tuliusz/Tulia – każde z nich posuwa akcję za sprawą własnego oglądu rzeczy. Wielogłos narracyjny jest ciekawym zabiegiem, bo autorce udało się przy dość spójnej stylistyce zachować równocześnie odrębność postaci i to w taki sposób, że nie mamy wrażenia, jakby historia opowiadana był przez jedną osobę. Po drugie, język jest plastyczny, a niejednokrotnie finezyjny, ale nie sztuczny, dialogi z kolei naturalne i mięsiste a opisy – barwne i sugestywne, szczególnie te poświęcone scenom walki, sceny erotyczne natomiast wysmakowane, niemające w sobie nic z wulgaryzmu ani pretensjonalności. Prawdziwa zabawa zaczyna się, kiedy przychodzi do nazw; nazwy własne, zarówno imiona, nazwy miejsc czy gatunków sięgają zwykle łacińskiego źródłosłowia, budowane są jednak nadzwyczaj spójnie i konsekwentnie. Podobnie odbywa się tworzenie geografii w „Twierdzy Kimerydu”. Aż prosi się, żeby dołączyć do opisów miejsc mapy. Kolejny punkt dla autorki.
Równie intrygujące co miejsca są postaci. I to te kobiece, jak i te męskie, choć niektóre z nich oparte są na znanych popkulturze wzorcach: Anna jako ambitna pani naukowiec, która balansuje na granicy nauki i etyki czy Tyrs Mollina – atrakcyjny czarny charakter, posiadający również swoją jasną stronę, który aż prosi się o główną rolę w wątku romantycznym. Są jednak postaci, które zdecydowanie wyróżniają się swoją oryginalnością, jak Tycjan – kolejna obok Tyrsa hybryda, pół-elasmozaur, elegancki i pedantyczny, ukrywający homoseksualne skłonności i bardziej złożoną, niż by się to wydawało na pierwszy rzut oka, osobowość czy mój ulubiony bohater – pół-pterodaktyl Tuliusz, który jest tematem bardzo ciekawego mini studium rozszczepionej osobowość, a równocześnie wprowadza intrygujący wątek genderowy. Żeby nie spoilerować, dodam tylko, że Pioruńska zadbała o złożoność psychiki poszczególnych bohaterów, co sprawia, że są oni na tyle wielowymiarowi, iż ich działania nie zawsze są tak oczywiste, jak by się nam to mogło wydawać. I znów punkt dla autorki. A nawet dwa. Ten drugi za zaproszenie do współpracy Anny Niemczak, która rewelacyjnie zilustrowała książkę. To dobry punkt wyjścia do stworzenia komiksu opartego na „Twierdzy Kimerydu”.
Zapunktowała Pioruńska. I to wielokrotnie. Rodzi nam się nowa jakość w polskiej literaturze fantasy. Z jednej strony mamy do czynienia z wprawną żonglerką konwencjami i gatunkami, wysmakowanym językiem i solidną, inteligentną fabułą, z drugiej zaś z całkiem serio brzmiącym przekazem, który nie gubi się po drodze. Tak jak Kossakowskiej udało się zbudować niepowtarzalne anielskie uniwersum, które niejednokrotnie bardziej przypomina piekło niż niebo, tak Pioruńska stworzyła unikatową preapokaliptyczną wizję świata, gdzie historia zatoczyła koło, ludzka rasa współistnieje z prehistorycznymi drapieżcami, granice między nimi zaczynają się zacierać, a dinoludzie to nic innego, jak efekt uwypuklenia ciemnej, zwierzęcej, drapieżnej i nigdy niewyplenionej strony naszej natury. Myśl o tym, że ten świat mógłby istnieć naprawdę, przyprawia o gęsią skórkę. Zaraz, zaraz, chyba że on właśnie tworzy się na naszych oczach…
AUTOR: MAGDALENA PIORUŃSKA
TYTUŁ: „TWIERDZA KIMERYDU”
ROK WYDANIA: 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz