Proście, a nie otrzymacie, kołaczcie, a nie otworzą wam
Statek z 930 żydowskimi
uchodźcami z nazistowskich Niemiec przybija do brzegów Hawany, która ma ich
przyjąć. Dwóch umiera po drodze, 900 zostaje odesłanych z kwitkiem, 28 schodzi
na kubański ląd. Wśród tych ostatnich jest dwunastoletnia Hanna. Jej historia,
przedstawiona przez Armanda Lucasa Correę w „Niemce”, mimo że oparta na
wydarzeniach sprzed ponad 70 lat, jest bardziej aktualna, niż nam się wydaje.
Berlin 1939. Dwunastoletnia Hanna
postanawia zabić swoich rodziców. Tu pozwolę sobie na mały spoiler: nic im nie
będzie. Przynajmniej na razie…
Nowy Jork 2014.
Dwunastoletnia Anna czyta fragmenty „Robinsona Crusoe” zdjęciu ojca, który
z(a)ginął podczas ataku na World Trade Center. Ojca, którego nigdy nie poznała.
Co może łączyć te dwie
dziewczynki? Nic. Przynajmniej dopóki Anna nie otrzyma korespondencji z Hawany,
z której wynika, że ma na Kubie rodzinę w osobie jedynej żyjącej krewnej ze
strony ojca – tajemniczej ciotki Hanny. Od tego momentu dwie zupełnie różne
historie zaczynają się zazębiać, by znaleźć swój finał w spotkaniu tak obydwu
bohaterek, jak i ich opowieści.
Na razie jednak jesteśmy z
dwunastoletnią Hanną Rosenthal w Berlinie. Jest rok 1939 i my – w
przeciwieństwie do niej – już wiemy, co oznaczają wywieszone
czerwono-biało-czarne flagi i maszerujący po ulicach miasta żołnierze, których
Hanna nazwie ogrami. W szczęśliwe dzieciństwo dziewczynki wdziera się
nienazwany po imieniu nazizm, a cała rodzina nagle (sic!) staje się Żydami.
Nieczystymi. Hanna szoruje siebie i swoje ubranie, choć przecież dopiero co się
kąpała. Dziewczynka nie rozumie, dlaczego nie może swobodnie bawić się w całym
mieście i musi wcześnie wracać do domu. Nie potrafi znaleźć odpowiedzi na
pytanie, czemu wszyscy wokół tracą nagle swoje własności i pozbawiani są praw,
czy nawet obywatelstwa, ale my już wiemy, że to pokłosie ustaw norymberskich
wymierzonych przeciwko Żydom. Hanna jeszcze nie ma świadomości, że noc, podczas
której zniszczono tysiące sklepów jej rodaków i setki synagog, zostanie nazwana
„kryształową”, a znikający w niewyjaśnionych okolicznościach żydowscy obywatele
zostaną zamordowani albo wysłani do obozów koncentracyjnych. Sytuacja zarówno w
mieście, jak i w całym kraju staje coraz bardziej dramatyczna i rodzina
Rosenthalów decyduje się na opuszczenie kraju. I tu zaczyna się pewnie nie
wszystkim znana historia rejsu transatlantyku „St. Louis”, na którym niemal
tysiąc niemieckich Żydów próbowało ratować życie, uciekając ze swojej ojczyzny.
Ci, którym udało się dostać na pokład, mogli uważać się za wyjątkowych
szczęściarzy, bo wejście na „St. Louis” słono kosztowało. I to dosłownie.
Przystankiem docelowym miała być Hawana, ale ostatecznie 900 posiadających wizy
tranzytowe pasażerów nigdy nie zeszło na kubański ląd. Ani na żaden inny na
kontynencie amerykańskim. Transatlantyk, po odmowie wstępu ze strony USA oraz
Kanady, zawrócił do Europy. Jedynie 28 osobom udało się zrealizować cel podróży.
I tę właśnie autentyczną historię
pasażerów transatlantyku „St. Louis” Armando Lucas Correa przedstawia za pomocą
opowieści o rodzinie Rosenthalów, rozdzielonej po dobiciu do brzegów
Hawany. Ojciec zostaje na statku, Hanna i jej ciężarna – jak się okazuje
– matka schodzą na ląd nowej ojczyzny. Dla Hanny dodatkowym ciosem jest
rozstanie z najlepszym przyjacielem Leo, który nie znalazł się w szczęśliwej
dwudziestce ósemce, jego losy zaś Hanna pozna dopiero pod koniec życia. Po
zejściu na kubański ląd rozpoczyna się i dla niej, i dla jej matki zupełnie
nowy rozdział w życiu. I to nie mniej burzliwy i dramatyczny, bo z
nazistowskiego reżimu kobiety trafiają prosto do kubańskiego, a znane wszystkim
wydarzenia z lat 50. na Kubie odcisną na nich kolejne piętno.
Ten fragment wielkiej historii
poznajemy tak naprawdę razem z nastoletnią Anną, która dzięki opowieści ciotki
Hanny dowiaduje się wiele nie tylko o swoim ojcu, ale też o losach niemieckich
Żydów podczas II wojny światowej, a na końcu także o sobie samej. Spotkanie z
krewną pomaga dziewczynce uporać się z bólem wynikającym z braku szansy na
poznanie własnego ojca, z kolei jej starszej krewnej – na uzupełnienie
brakującego elementu historii jej rodziny. Z czasem widzimy, jak wiele je
łączy. Obie idealizują nieobecnego – z różnych powodów – ojca. Obie opiekują
się pogrążonymi w depresji matkami. Obie borykają się z kwestiami tożsamości.
Hanna musi zapomnieć o swojej, która staje się dla niej śmiertelnie – i to
dosłownie – niebezpieczna, z kolei Anna jest zafascynowana nowo odkrytymi
niemieckimi korzeniami. Obie stopniowo czerpią z siebie nawzajem. Anna – w
miarę poznawania historii ciotki – zaczyna utożsamiać się z jej postacią. Hanna
– dzięki córce bratanka – zyskuje cenny, tym razem mniej dramatyczny, element historii
swojej rodziny. My z kolei przyjmujemy perspektywę Anny i patrzymy na losy
Hanny i jej bliskich jak na ułamek większej historii, o której mamy obowiązek
pamiętać i nie dopuścić, by się powtórzyła. Bo że historia lubi się powtarzać,
chyba już zdążyliśmy się zorientować.
Wie o tym dobrze także sam autor
„Niemki”, który dorastał na Kubie, a następnie wyemigrował do USA. Losy
pasażerów rejsu „St. Louis” znane mu były za sprawą zasłyszanej historii
rodzinnej. Stąd też taka, a nie inna forma powieści. Correa celowo przeplata
narracje Anny i Hanny, by pokazać, jak ogromny wpływ mają na siebie przeszłość
i teraźniejszość. Przeszłość uczy i wychowuje, ale też ostrzega, teraźniejszość
z kolei bierze na siebie obowiązek utrwalenia tego, co minęło, i wyciągnięcia
wniosków z przestróg, które otrzymała. Autor przystąpił do pracy dobrze
przygotowany. Imponujący research i pokaźna bibliografia pokazują, z jak
wielkim szacunkiem zabrał się do utrwalenia tej historii. Powieść podzielił na
cztery części, oddając głos raz Hannie, raz Annie, ale także tworząc dziennik
Hanny, w którym relacjonuje ona, co działo się od momentu przybicia do brzegów
Hawany aż po decyzję o wpuszczeniu na Kubę 28 pasażerów. Uzupełniony jest
o treść autentycznych telegramów i komunikatów dotyczących uchodźców z „St.
Louis”. Wychodzi dzięki nim na jaw, jak bardzo skorumpowany okazał się rząd
Fulgencia Batisty, który bawił się z żydowskimi pasażerami w kotka i myszkę
tylko po to, żeby zarobić na nich jak najwięcej pieniędzy. Wplecione w dziennik
Hanny autentyczne informacje są także dowodem antysemickiej propagandy na
Kubie. Correa nie tylko zadbał o szczegóły, ale też wprowadził do fikcyjnej
opowieści postaci autentyczne, jak chociażby kapitana Gustava Schrödera, który
był marynarzem w służbie Rzeszy, lecz dołożył wszelkich starań, żeby znaleźć
bezpieczną przystań dla niechcianych pasażerów. Ci, którzy przeżyli,
odwdzięczyli mu się po wojnie jako świadkowie w procesach denazyfikacyjnych,
kiedy to stanęli murem za kapitanem. On sam zresztą został uhonorowany medalem
„Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Nie tylko przed nim autor „Niemki” chyli
czoła. Oddaje też cześć pamięci pasażerom „St. Louis”, zamieszczając na końcu
książki wszystkie 930 nazwisk oraz zdjęcia przedstawiające uchodźców zmierzających
do nowej ojczyzny. Zresztą nie tylko końcowa część powieści jest tego wyrazem.
Cała książka to literacki pomnik, jaki Armando Lucas Correa stawia żydowskim
uchodźcom z „St. Louis”.
Mimo trochę nierównego tempa
akcji i – w moim odczuciu – zbyt ckliwego zakończenia, „Niemka” jest znakomicie
napisaną, a także interesującą i niepokojącą lekturą. Correa doskonale oddał
swój lęk wynikający z obawy przed powtórzeniem się historii. Bo czyż nie
przypomina ona dzisiejszych doniesień na temat uchodźców, którzy także
niejednokrotnie bywają odsyłani z kwitkiem? Może kiedyś i o tym ktoś napisze. A
czytelnik osądzi.
AUTOR: ARMANDO
LUCAS CORREA
TYTUŁ: "NIEMKA"
PRZEKŁAD: EWA SPIRYDOWICZ
WYDAWNICTWO: CZARNA OWCA
ROK WYDANIA: 2017
WYDAWNICTWO: CZARNA OWCA
ROK WYDANIA: 2017
Recenzja dla Szuflada.net
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz