To nie jest kraj dla młodych ludzi
Pamiętam żart, który bawił mnie i moich znajomych na ostatnim roku
studiów: „Co mówi bezrobotny absolwent do pracującego absolwenta? Hamburgera,
poproszę”. Po obronie pracy magisterskiej przestaliśmy się z niego śmiać. Życie
przerosło żart. Kamil Fejfer w książce „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce. To o
nas” pokazuje, jak niewiele się od tamtego czasu zmieniło.
Czekałam
na tę książkę. Bo co do tego, że kiedyś taka książka powstanie, nie miałam
żadnych wątpliwości. Tak, to o nas. O naszym pokoleniu. Pokoleniu dzisiejszych
trzydziestolatków, którzy uwierzyli, że „nauka to potęgi klucz” i
„cierpliwością i pracą ludzie się bogacą”, a z czasem odkryli, że sentencje te
najlepiej sprawdzają się jako hasła w słowniku. Pokoleniu, dla którego miarą
sukcesu jest płatny urlop, zdolność kredytowa i poranna kawa w Starbucksie. I
które już dawno przestało chcieć dobrze zarabiać, ale zaczęło chcieć zarabiać w
ogóle. Kamil Fejfer z brutalną szczerością pokazuje, że nauka może być kluczem
zamykającym drzwi, cierpliwością i pracą pracowników pracodawcy się bogacą, a
etat, zdolność kredytowa i kawa ze Starbucksa to luksus, na który mało kto może
sobie pozwolić. Jednym słowem, porażka.
Bo i
o porażkach mówi autor. Pytanie tylko, czyja porażka jest większa? Młodych
ludzi, którzy zderzyli się z niewesołą rzeczywistością? Czy systemu, który nie
potrafi im nic zaoferować? Sam też takiej porażki doświadczył.
Trzydziestodwulatek, który w życiu przepracował jedynie półtora roku na etacie,
a więc przez moment doświadczył tego, czego wielu jego rówieśników nigdy nie
zaznało: regularna wypłata, ubezpieczenie zdrowotne, płatny urlop. Istna bajka.
Ale ta bajka nie miała happy endu, stąd narodził się Magazyn Porażka – profil
na Facebooku, gdzie Kamil Fejfer, politolog i bezrobotny, dzielił się z innymi
porażkami. Z czasem okazało się, że tych z porażkami jest o wiele więcej niż
tych ze spektakularnymi sukcesami, a właściwie… większość. I o tej większości
traktuje „Zawód” – zbiór minireportaży o pokoleniu, w którym coś poszło nie tak.
A
rzecz dzieje się w Polsce, kraju w środku Europy, od lat należącym do Unii
Europejskiej, „w którym dobrze żyje się zielonym strzałkom na ekonomicznych
wykresach obrazujących PKB a duża część ludzi żyje od pierwszego do
pierwszego”. Gdzie szacunkowa średnia krajowa istnieje tylko na papierze,
polski specjalista zarabia tyle, co norweski sprzątacz, a tzw. nieumiejętność
oszczędzania, o którą posądzają Polaków ekonomiści, nie wynika z braku edukacji
finansowej, ale z braku cyfr na koncie, niezbędnymi do operacji bankowych.
Kamil Fejfer zaczyna od garści twardych faktów, a potem płynnie przechodzi od
liczb do żywych ludzi. Każda historia jest indywidualna, ale czy wyjątkowa?
Prawie każdy przedstawiciel pokolenia mojego i autora, czytając opowieści
bohaterów „Zawodu”, przeżyje deja vu. Bo na pewno, o ile nie w
swoim życiu, to przynajmniej w życiu kogoś znajomego, miały miejsce niektóre z
opisywanych sytuacji.
I
tak Monika, badaczka sztuki, od dwóch lat pracuje w barach i szatniach
instytucji kultury, bo za pensję wykładowcy akademickiego musiałaby zacząć
odżywiać się światłem.
Kinga,
marząca o pracy w korporacji, uderza co chwilę głową w mur, którym jest
bezpłatny staż, a jak wiadomo, „bezpłatny staż jest tylko taki z nazwy, bo ktoś
musi utrzymać stażystę. Zazwyczaj są to zamożni rodzice”. Oczywiście, staż
można sobie wpisać do CV, ale „nie ma takiej waluty jak CV, za CV nie da się
kupić kurtki”. Kiedy zaczyna wymarzoną pracę, haruje jak wół, wykonuje (i to o
niebo lepiej) pracę terroryzującej ją przełożonej (bo „nagana za złe
traktowanie ludzi w aktach nie przeszkadza firmie w awansowaniu kobiety”), a
ostatecznie ląduje z ciężką depresją na L4. Oczywiście, może mówić o
dużym szczęściu. Ma możliwość pójścia na L4.
Marek,
anglista, szybko się orientuje, że „w małym miasteczku liczy się stabilność,
nie kariera”, ale kiedy stabilności nie wystarcza do pierwszego, wyjeżdża do
Anglii. A potem decyduje się na powrót do Polski. Bo może będzie lepiej. Nie
jest. Więc ostatecznie wraca „do macochy Anglii. Może nie jest tak dobrze znana
jak matka Polska, ale przynajmniej daje większe kieszonkowe”. Przecież „za
„panie kierowniku” nie da się wynająć mieszkania, a z nostalgii nie ugotuje się
na obiad”.
Dominika,
dziennikarka freelancerka, już wie, że w tej branży „nie jest potrzebna
rzetelność ani własny rozum. Warunkiem koniecznym jest to, czy umiesz orać i
czy dasz się zaorać”. Bo to, że „deadline obowiązuje zleceniobiorcę, ale nie
zleceniodawcę” jest przecież oczywiste. W końcu „niepłacenie za pracę to ryzyko
wpisane w pracę dziennikarza freelancera”. Poza tym dziś „odbiorca przejął
kontrolę. Dziennikarstwo zeszło na level automatu z colą i chipsami pod
dworcem”.
Jakub
chce odnieść sukces. Mieć pieniądze na oryginalne ciuchy, a nie takie z bazaru.
Jeździć mercedesem. Nie być wytykanym palcami, jak za młodu w szkole. Daje się
nabrać na obcobrzmiące magiczne słowo: multi-level Marketing, który w praktyce
okazuje się piramidą finansową i „niezłym sposobem, żeby zrazić do siebie
znajomych”. Dziś pracuje jako stróż w miasteczku na podkarpaciu. Na zmianę z
ojcem.
Maria
(psycholog; doktorat, dwie specjalizacje, trzy Studenckie Noble) wciąż pracuje
w dziale obsługi klienta dużego banku. Niedokwalifikowana albo
przekwalifikowana. W zależności od rekrutera.
Tomek,
mistrz Polski w ratownictwie medycznym, przez większość życia jest jednoosobową
firmą. Bo „ratownik jest firmą, która oferuje usługę: ratowania życia”. Był
taki moment, kiedy „pomagał w prowadzeniu lokalu za trzy tysiące złotych na
rękę miesięcznie oraz pomagał w ratowaniu ludzkiego życia za 5 złotych na
godzinę”. Dlaczego nie zmieni zawodu? Bo jeszcze mu się chce.
To
tylko kilka z historii przedstawionych przez Kamila Fejfera, który ma
niewątpliwie niezły zmysł obserwacyjny, plastyczny, podszyty ironią język i
cenną umiejętność błyskotliwego puentowania. Dlatego „Zawód” czyta się bardzo
dobrze, choć gorzka to lektura. Tak gorzka, jak historia, którą powtarzam
wszystkim już jako anegdotę. Moja znajoma utknęła kiedyś z bratem i chłopakiem
w szczerym polu, bo samochód odmówił im posłuszeństwa. W pobliskiej wsi
znaleźli mechanika, który zgodził się naprawić auto od ręki. Kiedy podał cenę
za usługę, wszystkim (i każdemu z osoba) opadły szczęki. Mechanik uśmiechnął
się szeroko na widok ich zaskoczonych min, rozłożył ręce i powiedział: Trzeba
się było uczyć. Moja znajoma, jej brat i chłopak, wszyscy po co najmniej dwóch
fakultetach, ze znajomością przynajmniej dwóch języków obcych, z licznymi
certyfikatami, zaświadczeniami o praktykach oraz stażach i doskonałymi
referencjami w kieszeni, musieli się w trójkę złożyć, żeby uzbierać żądaną
kwotę. Od tamtego czasu powtarzają jak mantrę: Trzeba się było nie uczyć.
Myślę, że tę i wiele innych podobnych historii można by było w nieskończoność
dopisywać do „Zawodu” Fejfera.
Ta
książka była bardzo potrzeba. Chociażby po to, żeby ktoś w końcu głośno
powiedział tak coś tak oczywistego, jak to, że „nie da się zjeść CV ani
zapłacić za rachunki ładnym portfolio”. Lubimy słuchać o sukcesach. Posłuchajmy
w końcu o porażkach. Naszych. O nas. Nas zdefiniowanych zdolnością kredytową.
AUTOR: KAMIL FEJFER
TYTUŁ: „ZAWÓD. OPOWIEŚCI O PRACY W POLSCE. TO O NAS”
WYDAWNICTWO: CZERWONE I CZARNE
ROK WYDANIA: 2017
Recenzja
dla Dobra Polska Szkoła
Pamiętam żart, który bawił mnie i moich znajomych na ostatnim roku
studiów: „Co mówi bezrobotny absolwent do pracującego absolwenta? Hamburgera,
poproszę”. Po obronie pracy magisterskiej przestaliśmy się z niego śmiać. Życie
przerosło żart. Kamil Fejfer w książce „Zawód. Opowieści o pracy w Polsce. To o
nas” pokazuje, jak niewiele się od tamtego czasu zmieniło.
Czekałam
na tę książkę. Bo co do tego, że kiedyś taka książka powstanie, nie miałam
żadnych wątpliwości. Tak, to o nas. O naszym pokoleniu. Pokoleniu dzisiejszych
trzydziestolatków, którzy uwierzyli, że „nauka to potęgi klucz” i
„cierpliwością i pracą ludzie się bogacą”, a z czasem odkryli, że sentencje te
najlepiej sprawdzają się jako hasła w słowniku. Pokoleniu, dla którego miarą
sukcesu jest płatny urlop, zdolność kredytowa i poranna kawa w Starbucksie. I
które już dawno przestało chcieć dobrze zarabiać, ale zaczęło chcieć zarabiać w
ogóle. Kamil Fejfer z brutalną szczerością pokazuje, że nauka może być kluczem
zamykającym drzwi, cierpliwością i pracą pracowników pracodawcy się bogacą, a
etat, zdolność kredytowa i kawa ze Starbucksa to luksus, na który mało kto może
sobie pozwolić. Jednym słowem, porażka.
Bo i
o porażkach mówi autor. Pytanie tylko, czyja porażka jest większa? Młodych
ludzi, którzy zderzyli się z niewesołą rzeczywistością? Czy systemu, który nie
potrafi im nic zaoferować? Sam też takiej porażki doświadczył.
Trzydziestodwulatek, który w życiu przepracował jedynie półtora roku na etacie,
a więc przez moment doświadczył tego, czego wielu jego rówieśników nigdy nie
zaznało: regularna wypłata, ubezpieczenie zdrowotne, płatny urlop. Istna bajka.
Ale ta bajka nie miała happy endu, stąd narodził się Magazyn Porażka – profil
na Facebooku, gdzie Kamil Fejfer, politolog i bezrobotny, dzielił się z innymi
porażkami. Z czasem okazało się, że tych z porażkami jest o wiele więcej niż
tych ze spektakularnymi sukcesami, a właściwie… większość. I o tej większości
traktuje „Zawód” – zbiór minireportaży o pokoleniu, w którym coś poszło nie tak.
A
rzecz dzieje się w Polsce, kraju w środku Europy, od lat należącym do Unii
Europejskiej, „w którym dobrze żyje się zielonym strzałkom na ekonomicznych
wykresach obrazujących PKB a duża część ludzi żyje od pierwszego do
pierwszego”. Gdzie szacunkowa średnia krajowa istnieje tylko na papierze,
polski specjalista zarabia tyle, co norweski sprzątacz, a tzw. nieumiejętność
oszczędzania, o którą posądzają Polaków ekonomiści, nie wynika z braku edukacji
finansowej, ale z braku cyfr na koncie, niezbędnymi do operacji bankowych.
Kamil Fejfer zaczyna od garści twardych faktów, a potem płynnie przechodzi od
liczb do żywych ludzi. Każda historia jest indywidualna, ale czy wyjątkowa?
Prawie każdy przedstawiciel pokolenia mojego i autora, czytając opowieści
bohaterów „Zawodu”, przeżyje deja vu. Bo na pewno, o ile nie w
swoim życiu, to przynajmniej w życiu kogoś znajomego, miały miejsce niektóre z
opisywanych sytuacji.
I
tak Monika, badaczka sztuki, od dwóch lat pracuje w barach i szatniach
instytucji kultury, bo za pensję wykładowcy akademickiego musiałaby zacząć
odżywiać się światłem.
Kinga,
marząca o pracy w korporacji, uderza co chwilę głową w mur, którym jest
bezpłatny staż, a jak wiadomo, „bezpłatny staż jest tylko taki z nazwy, bo ktoś
musi utrzymać stażystę. Zazwyczaj są to zamożni rodzice”. Oczywiście, staż
można sobie wpisać do CV, ale „nie ma takiej waluty jak CV, za CV nie da się
kupić kurtki”. Kiedy zaczyna wymarzoną pracę, haruje jak wół, wykonuje (i to o
niebo lepiej) pracę terroryzującej ją przełożonej (bo „nagana za złe
traktowanie ludzi w aktach nie przeszkadza firmie w awansowaniu kobiety”), a
ostatecznie ląduje z ciężką depresją na L4. Oczywiście, może mówić o
dużym szczęściu. Ma możliwość pójścia na L4.
Marek,
anglista, szybko się orientuje, że „w małym miasteczku liczy się stabilność,
nie kariera”, ale kiedy stabilności nie wystarcza do pierwszego, wyjeżdża do
Anglii. A potem decyduje się na powrót do Polski. Bo może będzie lepiej. Nie
jest. Więc ostatecznie wraca „do macochy Anglii. Może nie jest tak dobrze znana
jak matka Polska, ale przynajmniej daje większe kieszonkowe”. Przecież „za
„panie kierowniku” nie da się wynająć mieszkania, a z nostalgii nie ugotuje się
na obiad”.
Dominika,
dziennikarka freelancerka, już wie, że w tej branży „nie jest potrzebna
rzetelność ani własny rozum. Warunkiem koniecznym jest to, czy umiesz orać i
czy dasz się zaorać”. Bo to, że „deadline obowiązuje zleceniobiorcę, ale nie
zleceniodawcę” jest przecież oczywiste. W końcu „niepłacenie za pracę to ryzyko
wpisane w pracę dziennikarza freelancera”. Poza tym dziś „odbiorca przejął
kontrolę. Dziennikarstwo zeszło na level automatu z colą i chipsami pod
dworcem”.
Jakub
chce odnieść sukces. Mieć pieniądze na oryginalne ciuchy, a nie takie z bazaru.
Jeździć mercedesem. Nie być wytykanym palcami, jak za młodu w szkole. Daje się
nabrać na obcobrzmiące magiczne słowo: multi-level Marketing, który w praktyce
okazuje się piramidą finansową i „niezłym sposobem, żeby zrazić do siebie
znajomych”. Dziś pracuje jako stróż w miasteczku na podkarpaciu. Na zmianę z
ojcem.
Maria
(psycholog; doktorat, dwie specjalizacje, trzy Studenckie Noble) wciąż pracuje
w dziale obsługi klienta dużego banku. Niedokwalifikowana albo
przekwalifikowana. W zależności od rekrutera.
To
tylko kilka z historii przedstawionych przez Kamila Fejfera, który ma
niewątpliwie niezły zmysł obserwacyjny, plastyczny, podszyty ironią język i
cenną umiejętność błyskotliwego puentowania. Dlatego „Zawód” czyta się bardzo
dobrze, choć gorzka to lektura. Tak gorzka, jak historia, którą powtarzam
wszystkim już jako anegdotę. Moja znajoma utknęła kiedyś z bratem i chłopakiem
w szczerym polu, bo samochód odmówił im posłuszeństwa. W pobliskiej wsi
znaleźli mechanika, który zgodził się naprawić auto od ręki. Kiedy podał cenę
za usługę, wszystkim (i każdemu z osoba) opadły szczęki. Mechanik uśmiechnął
się szeroko na widok ich zaskoczonych min, rozłożył ręce i powiedział: Trzeba
się było uczyć. Moja znajoma, jej brat i chłopak, wszyscy po co najmniej dwóch
fakultetach, ze znajomością przynajmniej dwóch języków obcych, z licznymi
certyfikatami, zaświadczeniami o praktykach oraz stażach i doskonałymi
referencjami w kieszeni, musieli się w trójkę złożyć, żeby uzbierać żądaną
kwotę. Od tamtego czasu powtarzają jak mantrę: Trzeba się było nie uczyć.
Myślę, że tę i wiele innych podobnych historii można by było w nieskończoność
dopisywać do „Zawodu” Fejfera.
Ta
książka była bardzo potrzeba. Chociażby po to, żeby ktoś w końcu głośno
powiedział tak coś tak oczywistego, jak to, że „nie da się zjeść CV ani
zapłacić za rachunki ładnym portfolio”. Lubimy słuchać o sukcesach. Posłuchajmy
w końcu o porażkach. Naszych. O nas. Nas zdefiniowanych zdolnością kredytową.
AUTOR: KAMIL FEJFER
WYDAWNICTWO: CZERWONE I CZARNE
ROK WYDANIA: 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz