NOWOJORSKA PRALNIA – miejsce, gdzie możecie wyprać gacie, pooglądać cudze,
ewentualnie wrócić bez. Poza tym zawsze można tam wpaść na kawę, posurfować za
darmo po Internecie, poznać kogoś mniej lub bardziej interesującego albo pograć
w lotki. Jeszcze nigdy pranie nie było tak przyjemne. Jeśli więc lubicie
przespacerować się do pralki od dziesięciu do stu dziesięciu minut, w asyście
spojrzeń miliarda ludzi wykładać brudne skarpetki, patrzeć na obracający się
bęben pół godzin*, wyciągać czyste i pachnące koronkowe figi i układać je na
oczach całej pralni, a potem wracać kolejne dziesięć albo sto dziesięć minut do
domu, to publiczna samoobsługowa pralnia w Nowym Jorku jest miejscem właśnie
dla was.
Nowojorczycy dzielą się na tych, którym się w
życiu powiodło, i na tych, którym niestety nie**. Ci pierwsi posiadają
(legalnie lub nie) pralki w domach (patrz: prawo budowlane), co sprawia, że
mogą iść wyprać sobie jedną skarpetkę o północy. Ci drudzy muszą wyjść z domu,
załadować pranie do wora a następnie na metalowy wózek (przez co są notorycznie
myleni z ludźmi zbierającymi kartony i puszki albo proszącymi o trzy czwarte
dolara) i wyruszyć w długą i wcale nieusłaną różami drogę do najbliższego
laudromatu. Oczywiście, okazuje się, że laudromat jest zwykle dalej niż bliżej.
Kiedy po długiej, a zimą nawet bardzo długiej podróży, docieracie do niego,
zwykle już nie wiecie, po co przyszliście. Na szczęście, szybko można się
zorientować, jaki jest cel wyprawy, bo zgodnie z zasadą: jeśli nie wiesz, co
robić, rób to, co inni, domyślasz się, że ludzie przychodzą tu głównie
poplotkować, pogrzebać w Internecie albo pograć na automacie do gier. Dopiero
kiedy zobaczycie kobietę, która układa 23456787654321 par majtek i
23456789098764 skarpetek, przypomni wam się, o co w tym wszystkim chodzi.
Żeby prać w Nowym Jorku, i nie chodzi tu
wcale o brudne pieniądze, trzeba być zamożnym. To znaczy trochę mniej zamożnym,
bo jak wiadomo zamożni to ci, którzy mają pralkę w domu, ale musicie mieć
trochę drobnych w kieszeni. A właściwie cztery kieszenie drobnych. Bo pralki są
na monety. I to konkretne monety, czyli ćwierćdolarówki. Dlatego ci, którzy pralki
nie posiadają, toczą codzienny bój o tzw. quodry, czyli na przykład wymuszają
przy użyciu broni palnej lub nie (bo jak powszechnie wiadomo, dobrym słowem i
pistoletem załatwisz więcej niż samym dobrym słowem), żeby kasjerki wydawały
resztę w ćwierćdolarówkach. Jak nie masz quodry, a nawet dwudziestu quoder, nie
wypierzesz. Jak nie wypierzesz, będziesz chodzić w brudnym, jak będziesz
chodzić w brudnym, to pogorszy ci się nastrój, jak pogorszy ci się nastrój, to
przestaniesz jeść, spać i chodzić do pracy, jak przestaniesz chodzić do pracy,
to cię wyrzucą, jak cię wyrzucą, nie będziesz mieć gdzie mieszkać i trafisz na
ulicę, jak trafisz na ulicę, to nie przeżyjesz pierwszej nowojorskiej zimy.
Jednym słowem, zadbaj o to, żeby mieć quodry, bo skończysz marnie.
* Kiedy mówię „pralka”, mam na myśli „pralka
plus suszarka”. Czyli jak Żwirek i Muchomorek albo Sodoma i Gomora. Chyba nie
wyobrażacie sobie, że będziecie z tymi mokrymi gaciami szli przez pół miasta,
bo nie ma co liczyć, że wyschną po drodze. W takim układzie warto pamiętać, że
wszystko należy liczyć podwójnie: i pieniądze, i czas spędzony w pralni i ilość
zażytego ibupromu. Bo chyba nie myślicie, że nie rozboli was od tego
wszystkiego głowa.
**Jednym słowem to, co dla Polaków jest
normą, dla nowojorczyków może być luksusem. Warto o tym pamiętać, marząc a
amerykańskim śnie, który – jeśli chodzi o pranie – może okazać się koszmarem.
Niniejszy przewodnik nie ma
nic wspólnego z przewodnikiem Pascala, więc czytacie go na własną
odpowiedzialność. Poza tym pamiętajcie, że z bezsensowną poradą jest jak z
poduszką powietrzną: nic w niej nie ma, a może uratować życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz