poniedziałek, 6 listopada 2017

S. K. TREMAYNE, BLIŹNIĘTA Z LODU

Strach ma wielkie oczekiwania

Niełatwo mnie przestraszyć. Ostatnim autorem, któremu się to naprawdę udało, był Johan Theorin, którego „Nocna zamieć” sprawiła, że – siedząc w pustym mieszkaniu – bałam się kichnąć, żeby nie usłyszeć nagle „na zdrowie!”. Jednak S. K. Tremayne, autor „Bliźniąt z lodu”, też napędził mi niezłego stracha, bo – jak twierdzi Theodore Fontane – „najgorsze jest to, co człowiek sobie wyobraża, to czasem gorsze niż wszystko”.

„Efekt Theorina” to stworzony na mój własny użytek termin, pochodzący od nazwiska ulubionego autora thrillerów. Oznacza on zabieg polegający na tym, że autor tak myli tropy i manipuluje napięciem, że czytelnik już nie wie, czy to, co się dzieje w książce, dzieje się naprawdę, czy tylko w głowie bohaterów, a może w głowie jego samego. To właśnie za pomocą „efektu Theorina” badam zawartość dreszczu w dreszczowcu. A w powieści S. K. Tremayne’a (a właściwie Seana Thomasa) efekt ten pojawia się nad wyraz często. Autor nie potrzebuje biegających z nożem psychopatów, żebyśmy poczuli się nieswojo. Bo na tym polega siła thrillera, który już w swojej etymologii (ang. thrill – dreszcz, to thrill – elektryzować, wywoływać dreszcze), zakłada, że ma nas nie przerażać (to zadanie horroru), ale sprawić, żebyśmy poczuli lekkie mrowienie na karku i zaczęli oglądać się przez ramię, nawet kiedy jesteśmy sami w domu. I to się udało Tremayne’owi znakomicie.

Kirstie i Lydia to bliźniaczki jednojajowe, których nie są w stanie odróżnić nawet rodzice. Kiedy jedna z nich spada z balkonu i ponosi śmierć na miejscu, rodzinę Moorcroft czeka okres zdającej się nie mieć końca traumy. Żeby odciąć się od bolesnych wspomnień, Angus i Sarah decydują się wyjechać z Londynu i zamieszkać z córką w odziedziczonym po babci Angusa domu na niemal odciętej od świata szkockiej wyspie. Niestety, to, co wydaje się startem nowego życia, okaże się początkiem kolejnego koszmaru, kiedy Kirstie zacznie zapewniać rodziców, że jest Lydią, a oni pomylili się podczas identyfikacji zwłok.

Od tego momentu napięcie narasta. Razem z rodzicami bliźniaczek zaczynamy zadawać sobie kluczowe pytanie, na ile możliwa była tragiczna w skutkach pomyłka i próbujemy ustalić, która z bliźniaczek tak naprawdę nie żyje. S.K. Tremayne co chwilę myli tropy, podsuwając nam możliwe rozwiązania tej zagadki, ale kiedy jesteśmy już blisko rozwikłania tajemnicy Kirstie i Lydii, okazuje się, że to (po raz kolejny) fałszywy ślad. Autor stopniuje napięcie, chociaż niekiedy zdarza mu się gubić tempo. Na szczęście chwilę później orientuje się i znów przykuwa uwagę czytelnika kolejnym detalem mającym na celu rozstrzygnięcie najważniejszego dylematu powieści: która z dziewczynek zginęła. Oczywiście, zaraz i tak się dowiemy, że to następny błędny trop. A że wszystko tak naprawdę rozgrywa się na poziomie dialogów między rodzicami a ich córką, a także między nimi samymi, zaczynamy gubić się we własnych podejrzeniach. Czy Kirstie mówi prawdę? A może z jakichś powodów konfabuluje? Czy rodzice mogą zaufać swojej córce? A sobie? Spirala wzajemnych pomówień, oskarżeń i wątpliwości nakręca się, a czytelnik zaczyna odnosić wrażenie, że już nie tylko bohaterom miesza się w głowie, ale też jemu samemu.

Autorowi udało się z jednej strony stworzyć przekonujący dramat psychologiczny, będący szczegółowym studium straumatyzowanej po śmierci dziecka rodziny, z drugiej zaś zbudować atmosferę porażającej niepewności i grozy, przywołującej na myśl „Dziecko Rosemary” Iry Levina. Czytelnik jest bez przerwy pełen wątpliwości: czy to, co dzieje się w książce, dzieje się naprawdę, czy to może projekcja zrozpaczonych rodziców, próbujących poradzić sobie z traumą po śmierci córki, a może jego własna wizja tego, co mogło się wydarzyć? Tremayne buduje napięcie na wszelkich możliwych poziomach i we wszystkich dostępnych obszarach. Stary dom na opuszczonej szkockiej wyspie, identyczne, nierozpoznawalne nawet dla rodziców bliźnięta, domysły rodziców i ich obsesyjna próba ustalenia, która jest którą, wzajemne animozje i sekrety rzucające tak światło, jak cień na ich relacje i prawdę o dziewczynkach – to wszystko działa na wyobraźnię. A o naszą wyobraźnie tu przecież chodzi. I o to, żebyśmy sami odpowiedzieli sobie na pytanie: co – naszym zdaniem – właściwie się wydarzyło. To trochę jak z konkursem na miss piękności: nie chodzi o to, żeby wybrać najpiękniejszą, ale żeby którąś okrzyknąć najpiękniejszą. I tak jest z „Bliźniętami z lodu”. Autorowi nie chodzi wcale o pokazanie nam prawdy, ale o to, byśmy prawdą nazwali to, co za nią uważamy.

Jeśli „Dziecko Rosemary” wywołało u was ciarki na plecach, to dzięki „Bliźniętom z lodu” też poczujecie mrowienie na karku. Bez względu na to, czy będzie to długi zimowy wieczór czy letnie popołudnie, książka będzie mrozić krew w żyłach i herbatę w kubku.

AUTOR: S. K. TREMAYNE
TYTUŁ: „BLIŹNIĘTA Z LODU”
PRZEKŁAD: ROBERT KĘDZIERSKI
WYDAWNICTWO: CZARNA OWCA 
ROK WYDANIA: 2015

Recenzja dla Szuflada.net

 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły