Miasto jest oblężone. Widać
to po rosnących kolejkach po papier toaletowy.
Dzień pierwszy.
Już
wiadomo, że coś się dzieje, ale do końca nie wiadomo co, więc jeszcze można
przyjąć jedną z dwóch postaw: albo wpaść w panikę (tak na wszelki wypadek; w
końcu strzeżonego Pan Bóg strzeże), albo zlekceważyć potencjalne zagrożenie
(też na wszelki wypadek, w końcu nie ma co się martwić na zapas). Oczywiście,
jak zawsze, pierwsze reagują media. Bo, jak powszechnie wiadomo, każda zła wiadomość
to zawsze dobra wiadomość. Nagle zostajemy zalani falą sprzecznych informacji.
Przy okazji dowiadujemy się, że Yeti i Elvis jednak żyją, a ten kraj ma
jakiegoś prezydenta. Amerykanie odkrywają się, że Chiny z napisu „Made in
China” istnieją naprawdę, co potwierdza liczba tego typu wyszukiwań w Google. No,
i że makaron nie rośnie na drzewie.
Dzień
drugi.
Trochę
już wiemy. Słodzimy odrobinę mniej. Przestajemy dotykać klamek i wyciągać rękę
na powitanie. W metrze patrzymy na siebie wilkiem, tym razem nie dlatego, że
ktoś właśnie zajął nam miejsce, ale dlatego, że wyjął chusteczkę, żeby pomachać
na pożegnanie komuś, kto właśnie wyszedł. Amerykanie zaczynają wyciągać broń na
widok każdego, kto chciałby kichnąć, co ma skutecznie powstrzymać rozprzestrzenianie
się zarazy. Myjemy ręce. Kiedy po umyciu uzmysławiamy sobie, że dotknęliśmy
kranu, myjemy i jego. Potem wszystkie klamki. Poręcze. Żarówki. Zanim się
obejrzymy, już szorujemy asfalt trzy przecznice dalej. W dziale mrożonek
zostaje już tylko pizza hawajska, której najwyraźniej nikt nie lubi.
Zastanawiamy się, czy nie powinniśmy zacząć się martwić. Tym bardziej że
wszyscy zalecają się martwić. W Internecie mnoży się szybciej niż bakterie
liczba ekspertów z dziedziny wirusologii i chorób zakaźnych. Dowiadujemy się, że
nasz kolega ze szkolnej ławy jest tak naprawdę biochemikiem i genetykiem, a to,
że jeździ taksówką, to musi być jakieś grube niedopatrzenie. Wyrzucamy ibuprom,
który według Internetu szkodzi i przerzucamy się na paracetamol oraz wsunięcie
do pieca na trzy zdrowaśki. Kiedy okazuje się, że ibuprom jednak nie szkodzi,
dla niektórych jest już za późno.
Dzień
trzeci.
Odkrywamy,
że sąsiadka z dołu ma jakieś imię. To duża rzecz, bo do tej pory tytułowaliśmy
ją per „krowa”, kiedy trzaskała rano drzwiami tak, że tynk się sypał. Po
pierwszej od naszego wprowadzenia się rozmowie z nią zaczynamy patrzeć na nią
łaskawszym okiem. Tłumaczymy sobie, że może nigdy nie miała w domu drzwi i
dlatego teraz musi się nimi nacieszyć. Sąsiada z góry również zaczynamy doceniać,
kiedy okazuje się, że jako jedyny na całej ulicy ma taki zapas spirytusu, że mógłby
nim zdezynfekować pół Nowego Jorku. Zaleca dezynfekcję wewnętrzną. Jest tak
przekonujący, że od razu przystępujemy do rzeczy. Po godzinie wiemy, że ma na
imię Sławek, nie lubi ananasa na pizzy, a w przedszkolu się moczył, ale tylko w
czasie przed leżakowaniem i kiedy podawali fasolkę po bretońsku. Wracamy do
siebie, bogatsi o dwie butelki spirytusu i nowego kolegę.
Dzień czwarty.
W
sklepach brakuje makaronu i papieru toaletowego. W osiedlowym sklepie
wielobranżowym kobiety głośno zastanawiają się, czy ten ostatni da się
zamrozić. Kiedy wracamy do domu z kilkoma rolkami w siatce, widzimy natarczywy
wzrok przechodniów. Jedni patrzą na nas z podziwem, inni z zazdrością, jeszcze inni
z szacunkiem. Od razu widać, że człowiek z papierem toaletowym coś znaczy w tym
społeczeństwie. Powoli zmienia się hierarchia. Pani wyciąga spod lady ostatnie
mleko w proszku w cenie całego sklepu. I nagle już wiecie, że nic nie znaczycie
na tym Bożym świecie.
Dzień piąty.
Przestajemy
wychodzić z domu. Są tego pewne plusy. Ojcowie odkrywają w końcu, jak mają na
imię wszystkie dzieci, a żona stwierdza ze zdumieniem, że jej mąż nie ma na
imię Andrzej. Zauważamy, że pod łóżkiem leży skarpetka, której szukaliśmy
miesiącami. Okazuje się, że nasz telewizor ma 23456789876543 kanałów, o czym
nie wiedzieliśmy. W lodówce znajdujemy opakowanie marynowanego łososia, które
trzymaliśmy na specjalną okazję, codziennie odkładając ten uroczysty moment na
kolejny dzień. Niestety, kiedy wreszcie nadszedł, łosoś okazał się
przeterminowany o trzy lata. To dobra nauczka dla jedzeniowych i życiowych
prokastynantów, dlatego zjadamy w trzy dni wszystko to, co zgromadziliśmy na
trzy tygodnie kwarantanny. Jemy tak, jakby jutra nie było.
Dzień
szósty.
Kończy
się cukier. Trudno. Trzeba przełknąć tę gorzką pigułkę. Gorzej, że kończą się
pomysły na osłodzenie sobie życia. Trudno jeść szósty dzień z rzędu makaron ze
spirytusem. W międzyczasie wiemy już, kto zdobędzie przyszłorocznego Nobla w
dziedzinie medycyny: internauci A.D. 2020. Zabijamy czas, dołączając się do
ogólnoświatowego kongresu epidemiologów, do których należą poznani przedwczoraj
Rysiek i Marzenka, na co dzień układający odpowiednio: kostkę brukową i towar
na półkach. W międzyczasie dowiadujemy się, że zaraza jest: a) karą za grzechy,
b) spiskiem rządowym, c) wymysłem szczepionkowców. A Ziemia jest dyskiem
położonym na grzbiecie wielkiego żółwia, przemierzającego kosmos. Układamy
puzzle. Po kilku godzinach odkrywamy, że ten żółty tygrys na żółtym tle to tak
naprawdę rozsypane płatki kukurydziane, które nam nigdy nie smakowały. Zjadamy
je prosto z podłogi. Modlimy się coraz więcej. Także o to, żeby ludziom Bóg dał
rozum. Bo makaron już mają.
Dzień siódmy.
Żony
nie mogą patrzeć na mężów. Mężowie na żony. Liczba składanych on line wniosków
rozwodowych rośnie każdego dnia. Nie wiadomo, ile ciał znajdą po kwarantannie
służby mundurowe, bo pewnie wielu nie doczekało (się) szybkiego rozwodu. Ci,
którym śmierć zajrzała w oczy, nabrali nagle odwagi i postanowili po dwudziestu
latach związku małżeńskiego wyznać miłość komuś innemu. Ludzie, którzy żyją ze
sobą trzydzieści lat, odkrywają, że nie mają sobie nic do powiedzenia albo
wręcz przeciwnie, że mają dużo do powiedzenia, ale komu innemu. Szczęśliwi ci,
którzy dojdą do wniosku, że nie lubili się zupełnie bez powodu. Marysia
stwierdzi, że wąs Stasia jest jednak uroczy i niepotrzebnie toczyła z nim
latami wojnę o to, żeby go zgolił. A paczka podpasek zdobyta przez niego dla
niej z narażeniem życia jest piękniejszym gestem miłości niż ustawienie statusu
„w związku” na Facebooku. Ci natomiast, którzy byli w związku partnerskim z dolarami,
odkrywają, że owszem, można podetrzeć sobie nimi tyłek, kiedy zabraknie papieru
toaletowego, ale nic poza tym. Kiepsko smakują też z sosem pomidorowym z
paczki, kiedy kończy się makaron. Nowym pick-upem nie da się jednak jeździć w
salonie. A IPhone 11 milczy, choć
bateria naładowana. You have no new messages.
Dzień ósmy.
…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz