sobota, 28 marca 2020

FELIETON Z OBLĘŻONEGO MIASTA



Miasto jest oblężone. Widać to po rosnących kolejkach po papier toaletowy.

Dzień pierwszy.                       
                                                            
Już wiadomo, że coś się dzieje, ale do końca nie wiadomo co, więc jeszcze można przyjąć jedną z dwóch postaw: albo wpaść w panikę (tak na wszelki wypadek; w końcu strzeżonego Pan Bóg strzeże), albo zlekceważyć potencjalne zagrożenie (też na wszelki wypadek, w końcu nie ma co się martwić na zapas). Oczywiście, jak zawsze, pierwsze reagują media. Bo, jak powszechnie wiadomo, każda zła wiadomość to zawsze dobra wiadomość. Nagle zostajemy zalani falą sprzecznych informacji. Przy okazji dowiadujemy się, że Yeti i Elvis jednak żyją, a ten kraj ma jakiegoś prezydenta. Amerykanie odkrywają się, że Chiny z napisu „Made in China” istnieją naprawdę, co potwierdza liczba tego typu wyszukiwań w Google. No, i że makaron nie rośnie na drzewie.

Dzień drugi.

Trochę już wiemy. Słodzimy odrobinę mniej. Przestajemy dotykać klamek i wyciągać rękę na powitanie. W metrze patrzymy na siebie wilkiem, tym razem nie dlatego, że ktoś właśnie zajął nam miejsce, ale dlatego, że wyjął chusteczkę, żeby pomachać na pożegnanie komuś, kto właśnie wyszedł. Amerykanie zaczynają wyciągać broń na widok każdego, kto chciałby kichnąć, co ma skutecznie powstrzymać rozprzestrzenianie się zarazy. Myjemy ręce. Kiedy po umyciu uzmysławiamy sobie, że dotknęliśmy kranu, myjemy i jego. Potem wszystkie klamki. Poręcze. Żarówki. Zanim się obejrzymy, już szorujemy asfalt trzy przecznice dalej. W dziale mrożonek zostaje już tylko pizza hawajska, której najwyraźniej nikt nie lubi. Zastanawiamy się, czy nie powinniśmy zacząć się martwić. Tym bardziej że wszyscy zalecają się martwić. W Internecie mnoży się szybciej niż bakterie liczba ekspertów z dziedziny wirusologii i chorób zakaźnych. Dowiadujemy się, że nasz kolega ze szkolnej ławy jest tak naprawdę biochemikiem i genetykiem, a to, że jeździ taksówką, to musi być jakieś grube niedopatrzenie. Wyrzucamy ibuprom, który według Internetu szkodzi i przerzucamy się na paracetamol oraz wsunięcie do pieca na trzy zdrowaśki. Kiedy okazuje się, że ibuprom jednak nie szkodzi, dla niektórych jest już za późno. 

Dzień trzeci.

Odkrywamy, że sąsiadka z dołu ma jakieś imię. To duża rzecz, bo do tej pory tytułowaliśmy ją per „krowa”, kiedy trzaskała rano drzwiami tak, że tynk się sypał. Po pierwszej od naszego wprowadzenia się rozmowie z nią zaczynamy patrzeć na nią łaskawszym okiem. Tłumaczymy sobie, że może nigdy nie miała w domu drzwi i dlatego teraz musi się nimi nacieszyć. Sąsiada z góry również zaczynamy doceniać, kiedy okazuje się, że jako jedyny na całej ulicy ma taki zapas spirytusu, że mógłby nim zdezynfekować pół Nowego Jorku. Zaleca dezynfekcję wewnętrzną. Jest tak przekonujący, że od razu przystępujemy do rzeczy. Po godzinie wiemy, że ma na imię Sławek, nie lubi ananasa na pizzy, a w przedszkolu się moczył, ale tylko w czasie przed leżakowaniem i kiedy podawali fasolkę po bretońsku. Wracamy do siebie, bogatsi o dwie butelki spirytusu i nowego kolegę.

Dzień czwarty.

W sklepach brakuje makaronu i papieru toaletowego. W osiedlowym sklepie wielobranżowym kobiety głośno zastanawiają się, czy ten ostatni da się zamrozić. Kiedy wracamy do domu z kilkoma rolkami w siatce, widzimy natarczywy wzrok przechodniów. Jedni patrzą na nas z podziwem, inni z zazdrością, jeszcze inni z szacunkiem. Od razu widać, że człowiek z papierem toaletowym coś znaczy w tym społeczeństwie. Powoli zmienia się hierarchia. Pani wyciąga spod lady ostatnie mleko w proszku w cenie całego sklepu. I nagle już wiecie, że nic nie znaczycie na tym Bożym świecie. 

Dzień piąty.

Przestajemy wychodzić z domu. Są tego pewne plusy. Ojcowie odkrywają w końcu, jak mają na imię wszystkie dzieci, a żona stwierdza ze zdumieniem, że jej mąż nie ma na imię Andrzej. Zauważamy, że pod łóżkiem leży skarpetka, której szukaliśmy miesiącami. Okazuje się, że nasz telewizor ma 23456789876543 kanałów, o czym nie wiedzieliśmy. W lodówce znajdujemy opakowanie marynowanego łososia, które trzymaliśmy na specjalną okazję, codziennie odkładając ten uroczysty moment na kolejny dzień. Niestety, kiedy wreszcie nadszedł, łosoś okazał się przeterminowany o trzy lata. To dobra nauczka dla jedzeniowych i życiowych prokastynantów, dlatego zjadamy w trzy dni wszystko to, co zgromadziliśmy na trzy tygodnie kwarantanny. Jemy tak, jakby jutra nie było.

Dzień szósty.

Kończy się cukier. Trudno. Trzeba przełknąć tę gorzką pigułkę. Gorzej, że kończą się pomysły na osłodzenie sobie życia. Trudno jeść szósty dzień z rzędu makaron ze spirytusem. W międzyczasie wiemy już, kto zdobędzie przyszłorocznego Nobla w dziedzinie medycyny: internauci A.D. 2020. Zabijamy czas, dołączając się do ogólnoświatowego kongresu epidemiologów, do których należą poznani przedwczoraj Rysiek i Marzenka, na co dzień układający odpowiednio: kostkę brukową i towar na półkach. W międzyczasie dowiadujemy się, że zaraza jest: a) karą za grzechy, b) spiskiem rządowym, c) wymysłem szczepionkowców. A Ziemia jest dyskiem położonym na grzbiecie wielkiego żółwia, przemierzającego kosmos. Układamy puzzle. Po kilku godzinach odkrywamy, że ten żółty tygrys na żółtym tle to tak naprawdę rozsypane płatki kukurydziane, które nam nigdy nie smakowały. Zjadamy je prosto z podłogi. Modlimy się coraz więcej. Także o to, żeby ludziom Bóg dał rozum. Bo makaron już mają.

Dzień siódmy.

Żony nie mogą patrzeć na mężów. Mężowie na żony. Liczba składanych on line wniosków rozwodowych rośnie każdego dnia. Nie wiadomo, ile ciał znajdą po kwarantannie służby mundurowe, bo pewnie wielu nie doczekało (się) szybkiego rozwodu. Ci, którym śmierć zajrzała w oczy, nabrali nagle odwagi i postanowili po dwudziestu latach związku małżeńskiego wyznać miłość komuś innemu. Ludzie, którzy żyją ze sobą trzydzieści lat, odkrywają, że nie mają sobie nic do powiedzenia albo wręcz przeciwnie, że mają dużo do powiedzenia, ale komu innemu. Szczęśliwi ci, którzy dojdą do wniosku, że nie lubili się zupełnie bez powodu. Marysia stwierdzi, że wąs Stasia jest jednak uroczy i niepotrzebnie toczyła z nim latami wojnę o to, żeby go zgolił. A paczka podpasek zdobyta przez niego dla niej z narażeniem życia jest piękniejszym gestem miłości niż ustawienie statusu „w związku” na Facebooku. Ci natomiast, którzy byli w związku partnerskim z dolarami, odkrywają, że owszem, można podetrzeć sobie nimi tyłek, kiedy zabraknie papieru toaletowego, ale nic poza tym. Kiepsko smakują też z sosem pomidorowym z paczki, kiedy kończy się makaron. Nowym pick-upem nie da się jednak jeździć w salonie. A IPhone 11 milczy, choć bateria naładowana. You have no new messages.

Dzień ósmy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły