® Karina Bonowicz
Pani
Mario… Czy właściwie: pani Alicjo?
Właściwie to tak. Tyle że ja nie cierpię
imienia Maria, zwłaszcza u siebie.
Ale na
książce jest napisane: Maria.
Bo w akcie urodzenia mam Maria, chociaż miałam
mieć Alicja. Rodzice mi opowiadali, że matka chrzestna uparła się, że pierwsza
dziewczynka w rodzinie (na szczęście w rodzinie, a nie na świecie) musi mieć na
imię Maria. Rodzice
dla świętego spokoju zgodzili się, żeby nie odmówiła trzymania do chrztu, więc
mam Maria Alicja w metryce. Chociaż prywatnie jestem Alicja. Zresztą na
wszystkich świadectwach szkolnych byłam Alicją, dopiero na studiach okazało
się, że mam w metryce inaczej.
A po kim
Maria?
Nie mam pojęcia, bo to nie za moich czasów
było.
Może po
Matce Boskiej? Tylko pani jest zaprzeczeniem Matki Boskiej, Matki Polki…
W ogóle jakiejkolwiek matki, bo nigdy nie
chciałam mieć dziecka, co wiedziałam już jako dziecko. Kiedy mnie pytali, kim
chce zostać, kiedy dorosnę, zawsze odpowiadałam, kim na pewno nie chcę zostać,
czyli mamusią. Ja w ogóle bardzo żałuję, że dzieci nie przynosi bocian albo nie
można ich znaleźć w kapuście, bo to, uważam, byłoby zdecydowanie lepsze i
ładniejsze niż poród.
Nie lubi
pani dzieci.
Ja siebie jako dziecko też nie lubiłam. I
swoich rówieśników też. Pamiętam, jak po raz pierwszy rodzice zaprowadzili mnie
do piaskownicy. Był taki koleżka w moim wieku, któremu od razu wsadziłam
wiaderko na głowę, że trzeba było ślusarza wzywać. Tak mi się ten chłopczyk nie
podobał! Zawsze mi się dzieci nie podobały i to mi zostało do tej pory. Nie,
niech pani nie myśli, że chodzę i im nóżki jak muszkom wyrywam albo nadmuchuję
jak niektórzy żabki. Nie dam skrzywdzić dziecka, ale uważam, że dziecko to
okres przejściowy. Trzeba przez niego przejść, jak przez szkarlatynę czy
komunizm. Sama byłam dzieckiem. Ale dzieckiem też był Stalin i co z tego
wyrosło? Patrzę więc na dziecko, jak na coś przejściowego. Jak wyrośnie z niego
człowiek, to ja dopiero stwierdzę, czy to fajny człowiek.
A kiedy
pytają, dlaczego nie ma pani dzieci?
Kiedy ktoś mnie pyta, czemu palę, odpowiadam:
bo lubię, a jak mnie ktoś pyta, dlaczego nie mam i nie będę miała dzieci, to
mówię, że nie lubię. Nie muszę się nikomu tłumaczyć. Już kiedyś tak było, że
jak kobieta mówiła, że nie chce dzieci, to znaczyło, że albo nie może, albo nie
może znaleźć desperata, albo lesbijka, albo nienormalna. Albo kłamie.
Przypuszczam, że nadal tak to wygląda. Są kobiety, które nie mają instynktu
macierzyńskiego i taka kobieta rodzi dziecko pod presją rodziny albo bo mąż
chce, albo sobie wymyśli, że dziecko go zatrzyma. Krystyna Kofta pisała w swoim
felietonie, że kiedy związek się sypie, to drugie dziecko nie scementuje go, a
jedynie zacementuje jej drzwi wyjściowe.
Krystyna
Kofta miała rację – pani jest lepsza niż gaz rozweselający. A podobno kobiety
są mało zabawne…
Podejrzewam, że to dlatego, że jestem mało
kobieca.
To
znaczy?
Nie jestem tak emocjonalna i romantyczna.
Zresztą uważam, że miłość jest przereklamowana. Mówię tak, chociaż sama mam
męża i to już będzie ostatni, biorąc pod uwagę mój wiek. Poza tym Karolak jest
fajny, mając przy tym mnóstwo wad. Są tacy ludzie, którzy najlepiej się czują,
kiedy są sami. Ja uwielbiam być sama. Kiedy Karolak wyjeżdżał na kontrakt,
znajomi wydzwaniali, żeby mnie na obiad albo do teatru zaprosić, bo ja taka
sama siedzę. Myśleli, że ja siedzę, palce i pięty obgryzam i czekam, kiedy ten
Karolak wróci. A ja bardzo dobrze się czułam pod jego nieobecność. Bo my w
ogóle wciąż się mijamy. Czasem mnie pytają, jak to możliwe, że wy już 30 lat
razem (a może więcej, bo zginął nam cytelek i nie wiemy dokładnie, ile), to ja
mówię, że to właśnie dlatego. Nie jesteśmy papużki nierozłączki. Pamiętam
swoich rodziców, którzy razem wychodzili na ósmą do pracy, razem pracowali,
razem wracali, razem jedli obiad, kolację itd. Przecież byśmy się z Karolakiem
pozabijali! To, jak żyjemy, nam odpowiada i dzięki temu jesteśmy tyle lat
razem.
Mimo że
nie umie pani gotować…
Od trzydziestu lat karmię siebie i męża tylko
parówkami. On się przyzwyczaił i nie narzeka. Kiedy przychodził do nas na
nagrywanie rozmów do książki Artur Andrus, który przywiązuje dużą wagę do
jedzenia (bo ja jeść nie lubię, lubię palić), wiedziałam, że parówkami go nie
wypada poczęstować. Na mojej ulicy jest knajpka hinduska, więc zamawiałam na
wynos. Jeśli Karolak była akurat w domu, też skorzystał. Kiedy skończyła się
praca nad książką, skończyły się obiadki i mąż bardzo się zmartwił.
Śmieszy
panią to, co pani pisze?
Mam mało poważne podejście do życia i do
wszystkiego i dlatego niektórzy mówią, że jestem satyryczka. Nie wiem, czy to
satyra, ja po prostu tak mam. A to, że teksty są śmieszne, to zasługa
interpretacji aktorów. Pisałam zawsze pod konkretne osoby. Inaczej dla Ireny
Kwiatkowskiej, Krysi Sienkiewicz czy Basi Wrzesińskiej. Zresztą większości
tekstów nie pamiętam, nie przywiązuje do nich wagi, i to nie jest kokieteria.
Jeżeli kobieta jest średniej urody, takiej mało nachalnej jak na przykład ja,
to wiadomo, że chciałaby mieć dobrą kosmetyczkę, fryzjera, ciuchy. Jeżeli się
teksty pisze średnie, jak ja, to przynajmniej niech wykonują je świetni
aktorzy.
A pani
męża bawią pani teksty?
Jego bawi to, co ja robię i co mówię. Chociaż
tak naprawdę, to on na ogół mnie nie słucha. W naszym domu jedyną osobą, która
mnie słucha, jest mój pies.
Wywiad
z 31 grudnia 2011 r. dla Gazety Pomorskiej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz