sobota, 12 maja 2018

Maria Czubaszek: NIE CIERPIĘ IMIENIA MARIA, ZWŁASZCZA U SIEBIE


                                                             ® Karina Bonowicz

Pani Mario… Czy właściwie: pani Alicjo?

Właściwie to tak. Tyle że ja nie cierpię imienia Maria, zwłaszcza u siebie.

Ale na książce jest napisane: Maria.

Bo w akcie urodzenia mam Maria, chociaż miałam mieć Alicja. Rodzice mi opowiadali, że matka chrzestna uparła się, że pierwsza dziewczynka w rodzinie (na szczęście w rodzinie, a nie na świecie) musi mieć na imię Maria. Rodzice dla świętego spokoju zgodzili się, żeby nie odmówiła trzymania do chrztu, więc mam Maria Alicja w metryce. Chociaż prywatnie jestem Alicja. Zresztą na wszystkich świadectwach szkolnych byłam Alicją, dopiero na studiach okazało się, że mam w metryce inaczej.

A po kim Maria?

Nie mam pojęcia, bo to nie za moich czasów było.

Może po Matce Boskiej? Tylko pani jest zaprzeczeniem Matki Boskiej, Matki Polki…

W ogóle jakiejkolwiek matki, bo nigdy nie chciałam mieć dziecka, co wiedziałam już jako dziecko. Kiedy mnie pytali, kim chce zostać, kiedy dorosnę, zawsze odpowiadałam, kim na pewno nie chcę zostać, czyli mamusią. Ja w ogóle bardzo żałuję, że dzieci nie przynosi bocian albo nie można ich znaleźć w kapuście, bo to, uważam, byłoby zdecydowanie lepsze i ładniejsze niż poród.

Nie lubi pani dzieci.

Ja siebie jako dziecko też nie lubiłam. I swoich rówieśników też. Pamiętam, jak po raz pierwszy rodzice zaprowadzili mnie do piaskownicy. Był taki koleżka w moim wieku, któremu od razu wsadziłam wiaderko na głowę, że trzeba było ślusarza wzywać. Tak mi się ten chłopczyk nie podobał! Zawsze mi się dzieci nie podobały i to mi zostało do tej pory. Nie, niech pani nie myśli, że chodzę i im nóżki jak muszkom wyrywam albo nadmuchuję jak niektórzy żabki. Nie dam skrzywdzić dziecka, ale uważam, że dziecko to okres przejściowy. Trzeba przez niego przejść, jak przez szkarlatynę czy komunizm. Sama byłam dzieckiem. Ale dzieckiem też był Stalin i co z tego wyrosło? Patrzę więc na dziecko, jak na coś przejściowego. Jak wyrośnie z niego człowiek, to ja dopiero stwierdzę, czy to fajny człowiek.

A kiedy pytają, dlaczego nie ma pani dzieci?

Kiedy ktoś mnie pyta, czemu palę, odpowiadam: bo lubię, a jak mnie ktoś pyta, dlaczego nie mam i nie będę miała dzieci, to mówię, że nie lubię. Nie muszę się nikomu tłumaczyć. Już kiedyś tak było, że jak kobieta mówiła, że nie chce dzieci, to znaczyło, że albo nie może, albo nie może znaleźć desperata, albo lesbijka, albo nienormalna. Albo kłamie. Przypuszczam, że nadal tak to wygląda. Są kobiety, które nie mają instynktu macierzyńskiego i taka kobieta rodzi dziecko pod presją rodziny albo bo mąż chce, albo sobie wymyśli, że dziecko go zatrzyma. Krystyna Kofta pisała w swoim felietonie, że kiedy związek się sypie, to drugie dziecko nie scementuje go, a jedynie zacementuje jej drzwi wyjściowe.

Krystyna Kofta miała rację – pani jest lepsza niż gaz rozweselający. A podobno kobiety są mało zabawne…

Podejrzewam, że to dlatego, że jestem mało kobieca.

To znaczy?

Nie jestem tak emocjonalna i romantyczna. Zresztą uważam, że miłość jest przereklamowana. Mówię tak, chociaż sama mam męża i to już będzie ostatni, biorąc pod uwagę mój wiek. Poza tym Karolak jest fajny, mając przy tym mnóstwo wad. Są tacy ludzie, którzy najlepiej się czują, kiedy są sami. Ja uwielbiam być sama. Kiedy Karolak wyjeżdżał na kontrakt, znajomi wydzwaniali, żeby mnie na obiad albo do teatru zaprosić, bo ja taka sama siedzę. Myśleli, że ja siedzę, palce i pięty obgryzam i czekam, kiedy ten Karolak wróci. A ja bardzo dobrze się czułam pod jego nieobecność. Bo my w ogóle wciąż się mijamy. Czasem mnie pytają, jak to możliwe, że wy już 30 lat razem (a może więcej, bo zginął nam cytelek i nie wiemy dokładnie, ile), to ja mówię, że to właśnie dlatego. Nie jesteśmy papużki nierozłączki. Pamiętam swoich rodziców, którzy razem wychodzili na ósmą do pracy, razem pracowali, razem wracali, razem jedli obiad, kolację itd. Przecież byśmy się z Karolakiem pozabijali! To, jak żyjemy, nam odpowiada i dzięki temu jesteśmy tyle lat razem.

Mimo że nie umie pani gotować…

Od trzydziestu lat karmię siebie i męża tylko parówkami. On się przyzwyczaił i nie narzeka. Kiedy przychodził do nas na nagrywanie rozmów do książki Artur Andrus, który przywiązuje dużą wagę do jedzenia (bo ja jeść nie lubię, lubię palić), wiedziałam, że parówkami go nie wypada poczęstować. Na mojej ulicy jest knajpka hinduska, więc zamawiałam na wynos. Jeśli Karolak była akurat w domu, też skorzystał. Kiedy skończyła się praca nad książką, skończyły się obiadki i mąż bardzo się zmartwił.

Śmieszy panią to, co pani pisze?

Mam mało poważne podejście do życia i do wszystkiego i dlatego niektórzy mówią, że jestem satyryczka. Nie wiem, czy to satyra, ja po prostu tak mam. A to, że teksty są śmieszne, to zasługa interpretacji aktorów. Pisałam zawsze pod konkretne osoby. Inaczej dla Ireny Kwiatkowskiej, Krysi Sienkiewicz czy Basi Wrzesińskiej. Zresztą większości tekstów nie pamiętam, nie przywiązuje do nich wagi, i to nie jest kokieteria. Jeżeli kobieta jest średniej urody, takiej mało nachalnej jak na przykład ja, to wiadomo, że chciałaby mieć dobrą kosmetyczkę, fryzjera, ciuchy. Jeżeli się teksty pisze średnie, jak ja, to przynajmniej niech wykonują je świetni aktorzy.

A pani męża bawią pani teksty?

Jego bawi to, co ja robię i co mówię. Chociaż tak naprawdę, to on na ogół mnie nie słucha. W naszym domu jedyną osobą, która mnie słucha, jest mój pies. 

Wywiad z 31 grudnia 2011 r. dla Gazety Pomorskiej




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły