Myli się ten, kto myśli, że główną
bohaterką powieści Grażyny Plebanek jest Alia – Belgijka kongijskiego
pochodzenia. Prawdziwą bohaterką tej książki jest furia. Furia, która – w
przeciwieństwie do społeczeństw i wyznań – jest egalitarna.
– To
Pani Furia Spryciara
(…).
– Furia?
– Co
się wk…rwia!
Tak przedstawia się w pewnym momencie
główna bohaterka książki Grażyny Plebanek. „Furia, co się wk…rwia”, czyli Alia,
która właściwie już od urodzenia ma powody, żeby się wkurzać. A z czasem coraz
więcej powodów. A każdy z nich staje się przyczynkiem do tytułowej furii.
Powieść Grażyny Plebanek jest jak cebula – składa się z wielu warstw, od
których obierania pieką nie tylko oczy, ale i zwoje mózgowe. Tyle tylko że
zamiast płakać, jesteśmy wkurzeni. I coraz bardziej wkurzeni. Doprowadzeni
wreszcie do ostateczności. Do furii. Ale po kolei.
Kim jest Alia? Kobietą. Czarną kobietą.
Czarną belgijską kobietą. Czarną belgijską kobietą o kongijskich korzeniach.
Czarną belgijską kobietą o kongijskich korzeniach mieszkającą w multikulturowej
Brukseli. Nie od razu wiemy aż tyle. Poznajemy ją stopniowo, przeskakując przez
wszystkie stopnie furii, która towarzyszy Ali od urodzenia, a nam od pierwszych
stron książki. Alia przychodzi na świat w kongijskiej Kinszasie, ale jako
dziecko trafia z rodziną do Belgii. Od tego momentu zaczyna się dla niej
zupełnie nowe życie, które – jak się okaże – będzie wymagało od niej stania w
rozkroku. Między kontynentami i między kulturami. Między tym, czego chce, a
czego oczekują od niej inni. Zbyt wiele warstw zostaje nałożonych na Alię, żeby
mogła dotrzeć do korzeni(a), czyli siebie samej. Zbyt ciężkich, by swobodnie
mogła poruszać się w świecie, w której przyszło jej żyć.
Warstwa pierwsza –
historyczno-polityczna. Kogo obchodzi brutalna kolonizacja Kongo przez Belgów?
Kolonizacja, która doprowadziła do całkowitego zniewolenia Kongijczyków i
wymordowania co najmniej kilkunastu milionów obywateli Belgijskiego
Kongo. I nagle ich potomkowie przybywają do ojczyzny oprawców (bądź rodzą się w
niej), która staje się ich ojczyzną. A teraz wyobraźmy sobie Polskę,
kolonizowaną przez wieki przez dowolne państwo. Państwo, do którego właśnie się
przeprowadzamy (a może już się w nim urodziliśmy). Jak się z tym czujemy?
Pewnie nie bardzo, prawda? Ano właśnie. I tak też czuje się Alia. Brzemię
przeszłości nie staje się wcale lżejsze wskutek postępującej asymilacji. A
poczucie krzywdy odżywa przy każdym, nawet najmniejszym ataku na jej tożsamość
narodową. I rodzi furię.
Warstwa druga – społeczno-polityczna.
Kogo obchodzą Kongijczycy w Belgii? A kogo obchodzą Polacy w Belgii? Ano
właśnie… Nawet tak zróżnicowane kulturowo miasto jak Bruksela nie musi wcale
okazać się mekką dla wszystkich imigrantów, bez względu na to, z jakiego
zakątka świata przybyli. I Alia doskonale o tym wie. Wie też o tym mama (a
właściwie ciotka) Issa, która od początku zmusza bratanicę do nauki
francuskiego, bo wie, że im wcześniej dziewczynka zintegruje się (zleje?) z
otoczeniem, tym lepiej dla niej. Ale nawet wychowywana już w europejskiej
kulturze Alia doskonale zdaje sobie sprawę, że można być obcym we własnym
kraju. Kraju, którego jest się obywatelem, z którego przywilejów się korzysta i
którego prawu się podporządkowuje. Tym bardziej kiedy obcość, która już dawno
przestała być obcością, jest co chwilę podkreślana (łagodnie) lub wytykana
(brutalnie). A to rodzi furię.
Warstwa trzecia – kulturowa. Nakłada się
ona na warstwę mityczną, która przenosi nas w świat gawęd afrykański tak
chętnie opowiadanych przez ojca Alii, a czasem i przez nią samą. To ich sposób
na podtrzymywanie kongijskiej tradycji, która wciąż gubi się gdzieś w niełatwej
belgijskiej codzienności. Najlepszym tego przykładem jest matka Alii – Mrówka,
która z jednej strony hołduje afrykańskim zwyczajom, z drugiej robi wszystko,
żeby upodobnić się do białych bohaterek europejskich i amerykańskich seriali,
łącznie ze stosowaniem kremu wybielającego. Alia stoi w rozkroku – między
tradycją afrykańską a europejską. Nie wie już nawet, czy powinna nosić afro czy
prostować włosy. Z jednej strony kontynuuje tradycję afrykańskiej literatury
mówionej, którą podtrzymał jej ojciec, z drugiej robi wszystko, żeby nie
skończyć jak jej matka, która – nie licząc ulegania modzie na peruki i
krem wybielający – zachowuje się tak, jakby nigdy nie opuściła Kinszasy. Nie
wie, kim tak naprawdę jest. A to rodzi furię.
Warstwa czwarta –
seksistowsko-rasistowska. Ta warstwa chyba najbardziej dochodzi do głosu, bo
płeć i rasa Alii są najbardziej zauważalne. Nie da się ich ukryć pod
pozbawionym akcentu francuskim. Alia – choć poczęta podczas zwycięskiej walki
Muhammada Alego z Georgem Foremanem i na cześć zwycięzcy nazwana Alią –
przegrywa już na starcie. Nie dość, że kobieta, to jeszcze czarna. Brzmi
seksistowsko? Rasistowsko? Dobrze. Tak właśnie ma brzmieć. Bo tak właśnie jest.
Alia doświadcza seksizmu na każdym kroku. Od małego (sic!) słyszy, że ma
chodzić w sukienkach i przestać boksować, bo to nie przystoi dziewczynce. Potem
– już jako dorosła kobieta – nadal słyszy, że ma chodzić w sukienkach i rodzić
dzieci, bo to właśnie kobiecie wypada robić. Nie, bycia kobietą nie da się
ukryć. Bycie kobietą sprawia, że wszyscy czują się uprawnieni do pouczania i
mówienia, co kobieta ma robić. A to wszystko sprowadza się do dwóch prostych
zasad: noszenia sukienki i zachodzenia w ciążę. Alia nie zgadza się ani na
jedno, ani na drugie. Ale do tego wszystkiego dochodzi kolor skóry, którego
także nie da się ukryć i który też sprawia, że wszyscy wokół czują się
uprawnieni do pouczania i komentowania. Nazywania „czarną suką” i pytania, czy
była kiedyś z białym w łóżku. Alia jest niewystarczająco czarna dla czarnych.
Nigdy biała dla białych. A przecież mówią o niej, że choć czarna, to w środku
jest biała. Jaka jest naprawdę? Sama nie wie. A to rodzi furię. Furię, która w
końcu zostaje spuszczona ze smyczy.
W czarno-białym świecie brukselskiej
metropolii nic nie jest tak czarno-białe, jak by się mogło wydawać. Pusta
rubryka w dowodzie Alii, której nie wypełnił automatycznie komputer (bo nie ma
przecież takiego imienia „Alia”) to najlepszy dowód (nomen omen) na to, kim
jest Alia. Pustą rubryką, która nie należy do nikogo i niczego. Nawet do samej
siebie. I którą każdy może wypełnić, jak mu się żywnie podoba.
Nie ma Alii. Jest Pani Furia. „Furia, co
się wk…rwia” jest naprawdę wkurzona. I wcale jej się nie dziwię.
AUTOR: GRAŻYNA PLEBANEK
TYTUŁ: „PANI FURIA”
ROK WYDANIA: 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz