To
tylko koniec świata
Autor na wstępie obiecał, że będzie
dużo seksu i przemocy. Nie było. Bardzo się cieszę, że – w przeciwieństwie do
polityków – złamał obietnicę. Po tej złamanej obietnicy było już tylko
ciekawej. Homo scribens, jak sam siebie nazywa, podsłuchuje i donosi, ale tylko
czytelnikowi, że owszem, koniec świata się zbliża, ale tragedii nie ma, bo
można go odbudować na nowo. Tylko trzeba wiedzieć jak.
Wojciechowi Bonowiczowi
daleko do biblijnego proroka albo dwóch uroczych pań, pukających do drzwi i z
uśmiechem zachęcających do rozmowy o końcu świata; on wieszczy dowcipnie, z
ciepłą ironią, a przede wszystkim przypominając, że koniec świata był już wczoraj
i będzie na pewno jutro. Nie mówiąc już o tym, że staje się dziś. Właśnie w tej
chwili. Ten koniec dla każdego jest inny. Dla autora może nim być to, co czuje
wchodząc po schodach na trzecie piętro, ale i to, że nigdy już nie dozna tego samego, co wtedy, kiedy jako dziecko zasnął w pokoju, gdzie usypano górę jabłek.
Rzeczy
ostateczne w „Dzienniku…” są raczej przewidywalne. To, że kiedyś trzeba będzie
zacząć brać tabletki na nadciśnienie i to, że przestaniemy ze sobą rozmawiać,
bo nie będziemy mieć o czym, nie noszą znamiona apokalipsy, a jednak mogą
przerażać. Tyle że Wojciech Bonowicz nie chce straszyć. Jest coś w „Dzienniku
końca świata” z tzw. katastrofizmu ocalającego. Że koniec czegoś może dać
początek czemuś innemu, jeśli tylko go po pierwsze, zauważymy, po drugie, przyjmiemy, po trzecie, otworzymy się na coś nowego.
Choć „Dziennik
końca świata” to zbiór publikowanych w „Tygodniku
Powszechnym” felietonów, który został powiększony o nowe zapiski, to wolę nazywać je opowiastkami, bo Wojciech Bonowicz nie tyle pisze, co opowiada. I bardziej się go słucha, niż czyta. Bo wszystko
rodzi się u niego z zasłyszanych w autobusie czy pociągu rozmów, jako że autor przyznaje, że
uwielbia podsłuchiwać i nadsłuchiwać, o czym i jak mówią ludzie, ale też z
konwersacji, które – jako przebiegły, bo bardziej słuchający niż mówiący rozmówca
– prowadzi w taksówce czy kawiarni. Bo do opisu – jak twierdzi – nie można
tylko posługiwać się tym, co się widzi, ale co się słyszy. Dlatego jest Bonowicz nie tylko świetnym gawędziarzem, ale i mistrzem poetyckiej anegdoty.
Sprawnie skonstruowanej, ale i takiej, którą czyta się jak najczystszą
poezję. Chyba tylko poeta jest w stanie taką stworzyć. Jak na przykład tę,
która mówi o tym, jak czekał w kawiarni na spóźniającego się fotografa, zanim ten mu ze zdziwieniem oznajmił przez telefon, że przecież przed chwilą właśnie skończył mu robić zdjęcia… Albo tę mówiącą o tym, jak został pisarzem. Czyli jak wymyślał na
poczekaniu koledze z kolonii fabułę filmów, których nigdy w życiu nie widział. Jest
też autor „Dziennika końca świata” świetnym aforystą: „Pisanie podtrzymuje
ludzi przy życiu. Przeważnie chodzi o życie konkretnego człowieka – tego, który
pisze”. U Bonowicza słowo zawsze znaczy. Nie ma u niego słów zbędnych. Ani
takich, które mają tylko zapełnić kolejne linijki, bo trzeba wyrobić normę
liczby znaków. Przywraca mi to wiarę w to, że w czasach, kiedy słowa są jak
wata cukrowa: słodkie, szybko rozpuszczające się w ustach i znikające zaraz po
ich wypowiedzeniu, jakby nigdy ich nie było, one nadal coś znaczą. I mogą
budować świat.
Ten
świat może i jest straszny, ale Wojciech Bonowicz i tak widzi go pięknym.
Mimo wszystko. „Kiedy wszystko zaczyna się rozpadać i nie wiadomo, gdzie szukać
ratunku – zostaje słowo”. Jak się już ponazywa rzeczy po imieniu, wszystko
wraca na swoje miejsce. Słowem stwarzamy świat. Swój i ten wokół. Warto by
było, żeby był to piękny i wartościowy świat. Amen.
PS
Panie Wojciechu, przez pana przejechałam trzy stacje metra! A przejechać trzy
stacje metra w Nowym Jorku, to jak spóźnić się na dowolny pociąg w Polsce i
czekać na następny. Dziękuję. Warto było.
TYTUŁ: DZIENNIK KOŃCA ŚWIATA
AUTOR: WOJCIECH
BONOWICZ
WYDAWNICTWO: ZNAK
ROK WYDANIA: 2019
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz