Śmiać
się jak głupi do C(l)eesa
Mam problem z „Tak czy inaczej” Johna
Cleese’a. Polega on na tym, że kocham autora miłością ślepą, głuchą i…
niepiśmienną. Bo jak pisać o kimś, kogo się wielbi, nie robiąc tego na
klęczkach? Na szczęście wiem, że on by sobie tego na pewno nie życzył. Więc
będzie nie na klęczkach, za to po montypythonowsku.
„Gdybym
nie wszedł do „Monty Pythona”, pewnie - zgodnie z pierwotnym planem - skończyłbym
studia i został księgowym, może adwokatem, miał uroczy dom na przedmieściach, uroczą
żonę i urocze dzieci oraz członkostwo w elitarnym klubie osiedlowym, a później popełniłbym
samobójstwo” – zwierzył się Cleese Terry Gross i… milionom słuchaczy podczas
audycji na żywo. Rozumiem go. Gdybym nie poznała „Monthy Pythona”, też bym
pewnie tak skończyła. Nie mówię o żonie, ale reszta mniej więcej się zgadza. Dzięki
Cleese’owi i Pythonom odkryłam, że nie jestem sama. Że jest nas więcej. I że
nie musimy się ukrywać. My, ludzie z absurdalnym, purnonsensowym i czarnym (aż
po makabrę) humorem. Z pełną świadomością i ze wszystkiego tego konsekwencjami
muszę wyznać, że to odkrycie odmieniło moje życie. Może powinnam wysłać autorowi
„Tak czy inaczej” kosz kwiatów z tej okazji? A może… ser? W końcu o mały włos
John Cleese nie nazywałby się… Cheese. Gdyby tylko jego ojciec miał większe niż syn
poczucie humoru i nie bał się drwin ze strony kolegów z wojska i z tego tytułu
nie pozbawił się jednej litery w nazwisku... Nie miałabym nic przeciwko, gdyby
Cleese nazywał się Cheese. W końcu i Cleese, i cheese wywołują ten sam spazmatyczny
śmiech.
Kto
mógłby napisać o najlepszym brytyjskim komiku XX w. lepiej niż on sam? Otóż to. Nikt.
Już po pierwszym zdaniu „Tak czy inaczej” wiadomo, że to ON. Facet, który
przyszedł oddać martwą papugę, sir Lancelot, Drugi Rycerz Gadający o
Jaskółkach, Trzeci Wieśniak, Krwawy Dirk, Basil z „Fawlty Towers”, Archie Leach
z „Rybki zwanej Wandą” czy Rollo Lee z „Lemura zwanego Rollo” (o którym Cleese chciałby
zapomnieć, zupełnie jak o swoim trzecim małżeństwie), etc. No, bo któż witałby
swoich czytelników wyznaniem: „nie urodziłem się, by zostać macho, i bez słowa
skargi pogodziłem się ze swoją niemęskością”? Ci, którzy doskonale znają Cleese’a
z „Monty Pythona” czy „Fawlty Towers”, od pierwszych stron poczują się jak w
domu. Bo autor mówi do nas z kart swojej biografii (w świetnym przekładzie
Łukasza Praskiego) zupełnie tak samo jak swego czasu przemawiał z telewizora,
przedstawiając kolejny skecz. W ten oto sposób otrzymujemy nie tylko zabawną,
ale też inteligentną, błyskotliwą i soczystą (tak, tak, słowo „soczysty” – idąc
za radą anglistów z podstawówki Cleese’a – powinno się pojawić w tym miejscu,
gdyż jest „oznaką talentu twórczego”) opowieść nie tylko o samym Basilu Fawlty
czy – jak kto woli – Drugim Rycerzu Gadającym o Jaskółkach, ale także o tym,
jak trudnym (i niebezpiecznym) zadaniem jest rozśmieszanie ludzi. A John Cleese
wie o tym jak nikt. Jako drugi – po Peterze Cooku – „najsłynniejszy komik
wszech czasów” i pierwszy, który powiedział słowo „fuck” na (brytyjskiej) wizji.
I o tym w gruncie rzeczy jest ta książka; o słodko-gorzkim losie brytyjskiego
komika, który odważył się uczynić ze śmiechu, absurdu i purnonsensu sztukę. W
końcu, jak stwierdziła córka Cleese’a, „komik ma dużo wspólnego z matadorem.
Ocenę swojej pracy dostaje tak błyskawicznie, że nie ma sensu z nią dyskutować”.
Cleese
nie byłby sobą, gdyby nie opowiadał o sobie samym z przymrużeniem oka. Dlatego
dowiadujemy się o męczarniach chłopca, którego „główny kłopot polegał na tym,
że był nie tylko małym chłopcem, ale też bardzo wysokim małym chłopcem”, czyli „metrem
osiemdziesiąt przeżutego sznurka”, będącym synem starszych, nadopiekuńczych
rodziców, co pozwalało mu pozostawać przez bardzo długi czas mięczakiem. Do
tego synem matki cierpiącej na omnifobię, czyli bojącej się wszystkiego, co
tylko można sobie wyobrazić. Poznajemy jego rozczarowanie angielskim systemem
edukacji, który przedkładał znajomość Starego Testamentu i czasów w języku
łacińskim nad praktycznymi umiejętnościami i pierwszą porażkę aktorską, kiedy
to zagrał Lucyfera w trykocie, odsłaniającym jego pajęcze odnóża, wzbudzając tym
samym u widowni zamiast przerażenia gromki śmiech. Przede wszystkim jednak dowiadujemy
się, jak Cleese próbował przekuć swój niezwykły dar rozbawiania ludzi w zawód,
z którego mógłby (wy)żyć i jak trudno mu było odnaleźć się wśród ludzi niemających
poczucia humoru, czyli większości („(…) jeśli unikałem ironii, rozmowa płynęła
dość swobodnie, mimo ubóstwa treści”).
John
Cleese sprawnie i z wdziękiem, okraszonym rzecz jasna kpiną, i to głównie z siebie
samego, wiedzie nas przez meandry swojej biografii: od mięczakowatego dryblasa w
trykocie do jednego z największych komików na świecie. Ci, którzy wiedzą, kim
jest Cleese i co to „Monty Python”, przeżyją niezapomnianą i absurdalną
przygodę, która kończy się co prawda dość wcześnie, bo na latach 70., ale
odsłoni kulisy nie tylko powstawania skeczy Pythonów, ale także zmagania się
ludzi chcących rozbawiać świat z… resztą świata. Ci, którzy nie wiedzą, kto to
Cleese i co to „Monty Python”, niech nawet nie zawracają sobie głowy tą książką. Bo skoro
nie wiecie, kto zacz, to znaczy, że musielibyście czytać tę biografię z
pominięciem ironii. A wtedy narracja popłynie swobodnie, mimo ubóstwa treści.
„Poczucie
humoru to oznacza zdrowego punktu widzenia” – zapewnia Cleese, czyli Basil
Fawlty, Trzeci wieśniak i facet przychodzący do sklepy, żeby oddać martwą
papugę. Myślicie, że to głupie? „Smutne w prawdziwej głupocie jest to, że nie
można z nią absolutnie nic zrobić”. Czego nie można powiedzieć o humorze.
TYTUŁ: TAK CZY
INACZEJ
AUTOR: JOHN CLEESE
PRZEKŁAD: ŁUKASZ PRASKI
WYDAWNICTWO: ALBATROS
ROK
WYDANIA: 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz