poniedziałek, 11 czerwca 2018

JOHN CLEESE, TAK CZY INACZEJ


Śmiać się jak głupi do C(l)eesa
Mam problem z „Tak czy inaczej” Johna Cleese’a. Polega on na tym, że kocham autora miłością ślepą, głuchą i… niepiśmienną. Bo jak pisać o kimś, kogo się wielbi, nie robiąc tego na klęczkach? Na szczęście wiem, że on by sobie tego na pewno nie życzył. Więc będzie nie na klęczkach, za to po montypythonowsku.

„Gdybym nie wszedł do „Monty Pythona”, pewnie - zgodnie z pierwotnym planem - skończyłbym studia i został księgowym, może adwokatem, miał uroczy dom na przedmieściach, uroczą żonę i urocze dzieci oraz członkostwo w elitarnym klubie osiedlowym, a później popełniłbym samobójstwo” – zwierzył się Cleese Terry Gross i… milionom słuchaczy podczas audycji na żywo. Rozumiem go. Gdybym nie poznała „Monthy Pythona”, też bym pewnie tak skończyła. Nie mówię o żonie, ale reszta mniej więcej się zgadza. Dzięki Cleese’owi i Pythonom odkryłam, że nie jestem sama. Że jest nas więcej. I że nie musimy się ukrywać. My, ludzie z absurdalnym, purnonsensowym i czarnym (aż po makabrę) humorem. Z pełną świadomością i ze wszystkiego tego konsekwencjami muszę wyznać, że to odkrycie odmieniło moje życie. Może powinnam wysłać autorowi „Tak czy inaczej” kosz kwiatów z tej okazji? A może… ser? W końcu o mały włos John Cleese nie nazywałby się… Cheese. Gdyby tylko jego ojciec miał większe niż syn poczucie humoru i nie bał się drwin ze strony kolegów z wojska i z tego tytułu nie pozbawił się jednej litery w nazwisku... Nie miałabym nic przeciwko, gdyby Cleese nazywał się Cheese. W końcu i Cleese, i cheese wywołują ten sam spazmatyczny śmiech.

Kto mógłby napisać o najlepszym brytyjskim komiku XX w. lepiej niż on sam? Otóż to. Nikt. Już po pierwszym zdaniu „Tak czy inaczej” wiadomo, że to ON. Facet, który przyszedł oddać martwą papugę, sir Lancelot, Drugi Rycerz Gadający o Jaskółkach, Trzeci Wieśniak, Krwawy Dirk, Basil z „Fawlty Towers”, Archie Leach z „Rybki zwanej Wandą” czy Rollo Lee z „Lemura zwanego Rollo” (o którym Cleese chciałby zapomnieć, zupełnie jak o swoim trzecim małżeństwie), etc. No, bo któż witałby swoich czytelników wyznaniem: „nie urodziłem się, by zostać macho, i bez słowa skargi pogodziłem się ze swoją niemęskością”? Ci, którzy doskonale znają Cleese’a z „Monty Pythona” czy „Fawlty Towers”, od pierwszych stron poczują się jak w domu. Bo autor mówi do nas z kart swojej biografii (w świetnym przekładzie Łukasza Praskiego) zupełnie tak samo jak swego czasu przemawiał z telewizora, przedstawiając kolejny skecz. W ten oto sposób otrzymujemy nie tylko zabawną, ale też inteligentną, błyskotliwą i soczystą (tak, tak, słowo „soczysty” – idąc za radą anglistów z podstawówki Cleese’a – powinno się pojawić w tym miejscu, gdyż jest „oznaką talentu twórczego”) opowieść nie tylko o samym Basilu Fawlty czy – jak kto woli – Drugim Rycerzu Gadającym o Jaskółkach, ale także o tym, jak trudnym (i niebezpiecznym) zadaniem jest rozśmieszanie ludzi. A John Cleese wie o tym jak nikt. Jako drugi – po Peterze Cooku – „najsłynniejszy komik wszech czasów” i pierwszy, który powiedział słowo „fuck” na (brytyjskiej) wizji. I o tym w gruncie rzeczy jest ta książka; o słodko-gorzkim losie brytyjskiego komika, który odważył się uczynić ze śmiechu, absurdu i purnonsensu sztukę. W końcu, jak stwierdziła córka Cleese’a, „komik ma dużo wspólnego z matadorem. Ocenę swojej pracy dostaje tak błyskawicznie, że nie ma sensu z nią dyskutować”.

Cleese nie byłby sobą, gdyby nie opowiadał o sobie samym z przymrużeniem oka. Dlatego dowiadujemy się o męczarniach chłopca, którego „główny kłopot polegał na tym, że był nie tylko małym chłopcem, ale też bardzo wysokim małym chłopcem”, czyli „metrem osiemdziesiąt przeżutego sznurka”, będącym synem starszych, nadopiekuńczych rodziców, co pozwalało mu pozostawać przez bardzo długi czas mięczakiem. Do tego synem matki cierpiącej na omnifobię, czyli bojącej się wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić. Poznajemy jego rozczarowanie angielskim systemem edukacji, który przedkładał znajomość Starego Testamentu i czasów w języku łacińskim nad praktycznymi umiejętnościami i pierwszą porażkę aktorską, kiedy to zagrał Lucyfera w trykocie, odsłaniającym jego pajęcze odnóża, wzbudzając tym samym u widowni zamiast przerażenia gromki śmiech. Przede wszystkim jednak dowiadujemy się, jak Cleese próbował przekuć swój niezwykły dar rozbawiania ludzi w zawód, z którego mógłby (wy)żyć i jak trudno mu było odnaleźć się wśród ludzi niemających poczucia humoru, czyli większości („(…) jeśli unikałem ironii, rozmowa płynęła dość swobodnie, mimo ubóstwa treści”).

John Cleese sprawnie i z wdziękiem, okraszonym rzecz jasna kpiną, i to głównie z siebie samego, wiedzie nas przez meandry swojej biografii: od mięczakowatego dryblasa w trykocie do jednego z największych komików na świecie. Ci, którzy wiedzą, kim jest Cleese i co to „Monty Python”, przeżyją niezapomnianą i absurdalną przygodę, która kończy się co prawda dość wcześnie, bo na latach 70., ale odsłoni kulisy nie tylko powstawania skeczy Pythonów, ale także zmagania się ludzi chcących rozbawiać świat z… resztą świata. Ci, którzy nie wiedzą, kto to Cleese i co to „Monty Python”, niech nawet nie zawracają sobie głowy tą książką. Bo skoro nie wiecie, kto zacz, to znaczy, że musielibyście czytać tę biografię z pominięciem ironii. A wtedy narracja popłynie swobodnie, mimo ubóstwa treści.

„Poczucie humoru to oznacza zdrowego punktu widzenia” – zapewnia Cleese, czyli Basil Fawlty, Trzeci wieśniak i facet przychodzący do sklepy, żeby oddać martwą papugę. Myślicie, że to głupie? „Smutne w prawdziwej głupocie jest to, że nie można z nią absolutnie nic zrobić”. Czego nie można powiedzieć o humorze.

TYTUŁ: TAK CZY INACZEJ
AUTOR: JOHN CLEESE
PRZEKŁAD: ŁUKASZ PRASKI
WYDAWNICTWO: ALBATROS
ROK WYDANIA: 2015


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły