Tango
gastrolibido
No i poszłam w tango. Petr Stančík ostro mnie sponiewierał, ciągając po
praskich knajpach, burdelach oraz prosektoriach i każąc pożerać wzrokiem
pieczone ślimaki z masłem truflowym, przypatrywać się słodkim miłosnym
igraszkom, a także wypatroszonym zwłokom. Jego „Młyn do mumii” to hedonistyczno-mistyczna
podróż po zakamarkach ludzkiego podniebienia, przyrodzenia i umysłu, która
pozwala osiągnąć szczyt lingwistycznej rozkoszy. Palce lizać! Głównie
wskutek gorączkowego przewracania kartek.
Jeśli
coś nazywa się „mistyczny gastro-porno thriller”, to oznacza tylko jedno:
porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy zaczynacie to czytać, bo… nie będzie wam
do niczego potrzebna. Możecie jednak uwierzyć, że zabawa będzie przednia.
Komisarz
Durman uwielbia napychać brzuch, chędożyć niewiasty (głównie te przypadkowo
spotkane albo lekkich obyczajów, co – rzecz jasna – się nie wyklucza) i łamać
sobie głowę zagadkami kryminalnymi. Dokładnie w tej właśnie kolejności. Nic
więc dziwnego, że kiedy na jego drodze – gdzieś między knajpą a burdelem –
pojawi się „tajemniczo okaleczony trup”, zabije mu to ćwieka i wzmoże
detektywistyczny apetyt. A ten rośnie w miarę jedzenia. To znaczy – czytania.
Bo nabieramy go razem z komisarzem, który – otwierając śledztwo – otwiera przed
nami podwoje XIX-wiecznej Pragi, odsłaniając również jej ciemne oblicze. A że
Durman ma ogromny apetyt, i to po równo na: krowie i dziewczęce policzki,
przepiórcze i kobiece piersi oraz gęsie i damskie kupry, włóczymy się z nim
głównie po oberżach i domach publicznych. Tam, gdzie raczej sami byśmy nie
trafili bez wtajemniczonego przewodnika. Paradujemy po czeskiej stolicy w
przededniu wojny austriacko-pruskiej, rozkoszując się wraz z komisarzem jadłem,
napojem i kobiecym udem (choć jako czytelniczka wolałabym, rzecz jasna,
męskie…), a równocześnie – za sprawą obecności sekretnej organizacji Ordo Novo
Ordini, niemniej zagadkowych Czcicieli Srebrnej Kotki czy tajemniczego Pana –
przyglądamy się zanikającemu staremu światu i nieśmiałym zapowiedziom nowego
porządku. Widzimy, jak odchodzi do lamusa papier „rzyciowy” na rzecz
toaletowego i smakujemy nowy narkotyk ludzkości – cukier. A że śledztwo toczy
się leniwie, bo komisarza Durmana bardziej zajmują kulinarne i seksualne
eksperymenty, jak również platoniczne (sic!) uczucie do panny Libuszki
Jedwabnej, mamy czas na przyjrzenie się temu niezwykłemu światu. I choć po
drodze wstępujemy do egzaltowanego Paryża i robimy wypad do egzotycznego
Meksyku, to i tak na koniec wracamy do Czech, żeby spokojnie doczekać
zaskakującego końca całej historii. Oczywiście, od początku do końca grubymi
nićmi szytej.
„Młyn
do mumii” to przede wszystkim hołd złożony Pradze i czeskiemu humorowi. Bo
chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, że Stančík robi nas w konia, prawda?
Powieść jest jak wyborny koktajl gatunkowy: wstrząśnięty, zmieszany i polany
grubą warstwą ironii. Czego tutaj nie ma! Jest powieść historyczna i horror,
podróżnicza i fantastyczna, detektywistyczna i erotyczna, a wszystkiemu
patronuje wszechobecna groteska i przesada. W końcu już sam główny bohater to
jawna kpina, jako że Durman stanowi krzyżówkę dystyngowanego
Sherlocka Holmesa, wyuzdanego Casanovy oraz sprytnego detektywa Nicka Cartera z
czechosłowackiej komedii „Adela jeszcze nie jadła kolacji”, który w tym
doskonałym pastiszu kryminału stawia czoła krwiożerczej… roślinie. Co ciekawe,
ta misternie utkana historia z narracją stylizowaną na XIX-wieczne powieści,
gdzie nie tyle istotna jest intryga, ile sam sposób jej opowiedzenia, dotyka w
gruncie rzeczy spraw metafizycznych, które wyzierają niekiedy spod groteski i
hiperboli. Wtedy między zębami Durmana obok kości i chrząstek z mięsiwa zgrzyta
ziarno prawdy.
Jednak
ta barwna i iście wybuchowa mieszanka potraktowanych z przymrużeniem oka faktów
historycznych i naukowych, a także odniesień do innych niż literatura dziedzin
sztuki, jak również rozbuchana i nieposkromiona jak apetyt Durmana na gęsie i
damskie kupry fantazja autora nie mogłyby wybrzmieć, jak należy, bez dobrego
przekładu. A „Młyn do mumii” to kilkugodzinny lingwistyczny orgazm. Język powieści
jest równie giętki i miękki jak język, którym komisarz kosztuje potrawki z
piersi nietoperza i dziewiczych ust Libuszki Jedwabnej. Mięsisty i soczysty,
niebywale sugestywnie opisuje zarówno gastro- jak i pornoekscesy, a
jednocześnie świetnie radzi sobie z archaiczną leksyką i urzeka karkołomnymi
słowotwórczymi konstrukcjami. Już same tytuły rozdziałów to wyżyny
lingwistycznej finezji. Mirosław Śmigielski mógłby – a mogę to śmiało
powiedzieć, bo nie jest to moje pierwszy spotkanie z tym tłumaczem – przełożyć
nawet czeską książkę telefoniczną, a i tak czytałoby się ją z zapartym tchem i
wypiekami na twarzy.
Jeśli
czujecie wilczy apetyt na kawał dobrej, niesztampowej literatury, dodajcie
„Młyn do mumii” do swojego książkowego menu. Zapewniam, że będziecie jeść Stančíkowi
z ręki.
TYTUŁ: MŁYN DO MUMII
AUTOR: PETR STANČIK
PRZEKŁAD: MIROSŁAW ŚMIGIELSKI
WYDAWNICTWO: STARA SZKOŁA
ROK WYDANIA: 2016
Recenzja dla Szuflada.net
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz