Wszyscy
mamy źle w głowach
Co by było, gdyby każdy z nas zaczął
robić to, o czym myśli? Strach pomyśleć. „Pierwszy bandzior” Mirandy July jest niczym
rentgen, który prześwietla nasze głowy. I coś wam powiem: raczej nie spodoba
się wam to, co tam zobaczycie. A raczej: w czym się przejrzycie.
Cheryl
Glickman jest dziwna. Ma dziwną pracę. Dziwną relację z Philipem. Równie dziwną
współlokatorkę. O dziwnej terapeutce nie wspominając. Na dodatek wszystko wokół
niej jest co najmniej dziwne. A czytelnik sam już nie wie, czy to Cheryl jest
dziwna, czy może jej otoczenie, a może on sam. Bo główna bohaterka w swej
osobliwości przywodzi na myśl serialową Ally McBeal, prawniczkę z kancelarii, w
której wszyscy są mniej lub bardziej zneurotyzowani albo… po prostu dziwni. Ale
tam przynajmniej od początku wiadomo, że sorry, ale taką mamy konwencję.
Miranda July z kolei nie pozwala nam wejść do końca w konwencję. Albo wręcz
przeciwnie, z konwencją łączy nas nieprzerwany stosunek przerywany. I całe
szczęście. Bo gdyby nie to, książka byłaby sentymentalnym kiczem o zdziwaczałej
wielbicielce New Age, która wierzy w reinkarnację i prawdziwą miłość, a że jak
wiadomo, obie rzeczy są jedynie kwestią wiary, więc ostatecznie i jedno, i
drugie na końcu tej historii okazuje się prawdą. A przynajmniej tak mi się
wydaje… Chociaż w przypadku tej książki trudno powiedzieć, czy cokolwiek jest na
pewno, nie mówiąc już o tym, czy na serio.
Główną
bohaterką „Pierwszego bandziora” jest czterdziestoparoletnią singielką, która
pracuje w firmie robiącej biznes na treningach samoobrony zamienionych na… fitness
dla potencjalnych ofiar przemocy. Cierpi na globus (łagodzony śpiewaniem
piosenki Davida Bowie’go) i łączy ją specyficzna relacja z kolegą z pracy (bratnią
duszą z poprzednich wcieleń), który prosi ją o błogosławieństwo, żeby mógł w
końcu pójść do łóżka z młodocianą niewiastą. Cheryl czuje też wieź z chłopcem o
imieniu Kubelko Bondy, który jest kimś w rodzaju dziecka przeznaczenia, wcielającego
się w kolejno spotykanych malców. Oczywiście, w tej sytuacji obowiązkowo musi się
pojawić terapeuta. Ten przyjmuje tylko trzy razy w roku, więc zastępuje go jego recepcjonistka, która
– jak się okazuje – ma z nim romans, ale tylko w granicach ściągniętej z
Internetu umowy. Dziwne? A to dopiero początek.
Za chwilę
do poukładanego – dziwnie, rzecz jasna – świata Cheryl wkroczy Clee. Jest córką
przełożonych Cheryl, lekko psychopatycznego małżeństwa, które podrzuca swojej
podwładnej kukułcze jajo w postaci nastoletniej bomby z opóźnionym zapłonem. Clee
jest atrakcyjna, wredna i się nie myje, czyli – jak łatwo się domyślić – jest
całkowitym przeciwieństwem myszowatej, spolegliwej i pedantycznej Cheryl. Już
na dzień dobry przewraca jej świat do góry nogami (a może nogami w dół?), ale
paradoksalnie, tym samym przywraca mu (nie)porządek. Bo w tym szaleństwie jest
metoda. Cheryl i Clee zaczynają ze sobą walczyć, i to, uwaga, wcale nie jest
metafora. Od tego momentu robi się w powieści jeszcze dziwniej. O ile to w
ogóle możliwe…
„Pierwszy
bandzior” nie jest jednak aż tak surrealistyczny, jak by się mogło wydawać, bo
bohaterowie są tylko trochę bardziej osobliwi niż być powinni. Jednak ich
dziwność jest dla czytelnika dość niepokojąca. Głównie dlatego, że postaci realizują
to, o czym inni byliby w stanie tylko pomyśleć. A przynajmniej starają się
realizować, bo nie zawsze im to wychodzi. Dużo tu fizjologii, niezręcznego
seksu, kuriozalnej przemocy, a także niezliczonej liczby przykładów na to, jak
cienka jest granica między nienawiścią a miłością, a także ogólnie przyjętymi
normami społecznymi.
Miranda July otwiera nam drzwi do świata, w którym
przyszłoby nam żyć, gdyby ego nie
czuwało nad uczynieniem zadość wymogom restrykcyjnego superego i podstępnego id.
To rzeczywistość, w której zamiast zaspokajać imaginacyjnie swoje fantazje i stawiać
czoła obawom, zaczynamy wprowadzać je w życie. Wobec każdej książki ma się
jakieś oczekiwałby. „Pierwszy bandzior” jest tak nieprzewidywalny i tak często
prowadzi nas na manowce, że w pewnym momencie przestajemy mieć jakiekolwiek
oczekiwania i dajemy się ponieść przewrotnej narracji, do ostatniej strony nie
wiedząc, gdzie byliśmy. Z Cheryl? Czy może w jej głowie? Oczywiście, możemy
rozpatrywać „Pierwszego bandziora” w kategoriach powieści o poszukiwaniu siebie
i swojego miejsca w świecie. Tym bardziej, że zdarza się Mirandzie July uderzać
niekiedy w ckliwe tony. Ja jednak wolę postrzegać „Pierwszego bandziora” jako
książkę, w której rządzi specyficzny humor, absurd, groteska i dzięki której patrzymy
na rzeczywistość przez pryzmat odważnie realizowanych, nawet najbardziej
kuriozalnych pragnień bohaterów. Zwłaszcza że autorka stosuje arcyciekawy
zabieg, który polega na tym, że główna bohaterka wchodzi w głowę kogoś innego i
realizuje cudze fantazje. Albo przynajmniej takie, które jej się wydają cudzymi.
Miranda July w bardzo specyficzny, absurdalny i naturalistyczny sposób
pokazuje, jak trudno nawiązać prawdziwą, nieudawaną relację z drugim człowiekiem.
I jak niewiele ma to wspólnego z New Age, chromoterapią i naszymi własnymi
wyobrażeniami. Co nie znaczy, że się to czasem nie udaje. I to czasem sprawia,
że pojawia się na naszych twarzach uśmiech towarzyszący dopasowaniu do siebie
puzzli. Nawet jeśli obrazek, który w rezultacie otrzymamy, nie trzyma się kupy.
Wnioski
po odłożeniu „Pierwszego bandziora”? Wszyscy jesteśmy dziwni. Bez wyjątku. Gdyby
tylko nam zajrzeć do głowy. A może lepiej nie…
TYTUŁ: PIERWSZY
BANDZIOR
AUTOR: MIRANDA
JULY
PRZEKŁAD: ŁUKASZ
BUCHALSKI
WYDAWNICTWO: PAUZA
ROK
WYDANIA: 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz