Komedia
małżeńska, czyli Adama i Ewy kłopoty w raju
Co się wydarzy, kiedy Sinobrody spotka
na swojej drodze Kopciuszka? Morderstwo?
Nie, małżeństwo. We współczesnej baśni, czyli „Ekożonie”, a także w jej kontynuacji
i jednocześnie uzupełnieniu, czyli „Ekomężu”, Michal Viewegh odpowiada na
pytanie, którym w dzieciństwie doprowadzałam swoich rodziców do szewskiej
pasji: i co było dalej? Bo mnie nigdy nie wystarczało „i żyli długo i
szczęśliwie”. A Viewegh zaspokoił moją ciekawość. Do syta.
Piękny,
sławny i bogaty książę Mojmir poślubia nieśmiałego Kopciuszka – córkę woźnicy,
Hedvikę. A właściwie znany (także ze swojego rozbuchanego życia towarzyskiego)
pisarz, kierowany wewnętrznym głosem (krzyczącym: przeleć ją!), bierze sobie za
żonę zahukaną i bujającą w obłokach bibliotekarkę, bo – jak wiadomo – „naiwne
pragnienie raju czyni z kobiety łatwą zdobycz”. Albo inaczej: nieśmiała i
romantyczna bibliotekarka wychodzi za mąż za uznanego pisarza, z tym że „być
może myślała, że chodzi jej o Mojmira, lecz jej jajniki tak naprawdę
interesowały wyłącznie jego DNA”, bo marzył jej się domek z ogródkiem i trójka
dzieci, a Mojmir „sądził, że troje dzieci to za dużo, ale poza tym był tą wizją
oczarowany”. No, a potem żyli długo i szczęśliwie. A co było dalej? Otóż to...
Właśnie
od tego tak naprawdę zaczyna się „Ekożona”. Pierwsze chwile małżeńskiego raju
są tak krótkie jak liczba stron, na których zostały opisane. Bo z czasem zaczynają
pojawiać się schody, i to o coraz wyższych stopniach trudności. Finezyjna
poezja miodowego (i to niejednego) miesiąca zamienia się coraz bardziej w
ciężkostrawną prozę życia. Zwłaszcza kiedy Mojmir – wierzący, że poślubił
kobietę, która „jest wierna, sika na siedząco i nie uważa ciepłego obiadu z
dwóch dań za drobnomieszczański przeżytek” – odkrywa, że Hedvika coraz szybciej
(i skuteczniej) oddala się od niego, oddając nowej namiętności – ekożyciu.
Problem w tym, że jej pasja doprowadza go do szewskiej pasji. Trochę irytujące,
prawda? Z kolei Hedvika – która wykonała plan: usidlić, rozmnożyć się i
wyzerować konto – postanowiła odstawić męża na boczny tor. Zresztą, jakiego
męża? Raczej „homo erectus” (i to w podwójnym tego drugiego słowa znaczeniu) w
marynarce od Armaniego, gdzie „na zewnątrz bicepsy i tricepsy, a pod spodem
deprexolet i diazepan”. Także irytujące, czyż nie? Bo u Viewegha wszyscy są
irytujący do granic możliwości. I o to właśnie chodzi. Ostrze satyry u autora
„Ekożony” to miecz obosieczny – po równo tnie tak jedną, jak i drugą stronę, co
ciekawe – przy udziale narratora, którym jest mieszkająca z Mojmirem i Hedviką
(i to od siedmiu lat!) doula. Oczywiście, również irytująca.
„Ekożonę”
czyta się jak współczesną – także pod względem językowym – baśń, w której
Sinobrody zabija w swojej żonie indywidualność i niezależność, a Kopciuszek (a
tak naprawdę Śpiąca Królewna) po przebudzeniu okazuje się sprytną i wyrachowaną
femme fatale, która nie da sobie w kaszę dmuchać. To znaczy – jak na ekożonę
przystało – w biokaszę. Współczujemy raz jemu, raz jej, a jednocześnie tak
jedno, jak i drugie doprowadza nas do białej gorączki. Viewegh swobodnie, ale
przede wszystkim przewrotnie, żongluje stereotypami na temat obojga płci, a
czeski humor – dzięki doskonałemu tłumaczeniu – skrzy się raz po raz i
wybrzmiewa, jak należy. Bo autor uderza zarówno w mizoginistycznych
troglodytów, jak i w feminazistki, a także w kuriozalne trendy w stylu życia, a
na końcu także w samego siebie. A że głowę ma Viewegh nie od parady, język zaś
cięty i giętki, otrzymujemy smakowitą przypowiastkę, doprawioną pieprznym
humorem, gdzie co jakiś czas zazgrzyta nam między zębami gorzkie ziarno prawdy.
A właściwie cały ich worek. Ale myli się ten, kto sądzi, że „Ekożona” to
kolejna lekka, łatwa i przyjemna wariacja na temat „wojny damsko-męskiej”. Pod
humorystyczną opowieścią kryje się wnikliwa i głęboka refleksja na temat
relacji w związku, gdzie z jednej strony musimy się wyrzec siebie dla drugiej
osoby, a z drugiej żądamy, żeby to ona właśnie wyrzekła się siebie dla nas;
chcemy dominować i być zdominowanym. I jak to wszystko pogodzić? „Jedzie pani w
złą stronę. Życie jest w tamtym kierunku” – krzyczy Mojmir do Hedviki podczas
ich pierwszego spotkania. Problem w tym, że z czasem dla każdego z nich
kierunek życia zaczyna oznaczać coś zupełnie innego i niekoniecznie biegnie w
tę samą stronę. I dlatego czasami te pociągi życiowe się rozjeżdżają.
Kontynuacją
i niejako uzupełnieniem „Ekożony” jest „Ekomąż”, który przedstawia losy naszego
Sinobrodego, Kopciuszka i nieodłącznej douli-narratorki, po tym jak „falliczne
prosię” i „poligamiczne bydlę”, czyli Mojmir, doznaje pęknięcia aorty. I to
zaraz po pięćdziesiątych urodzinach. Oczywiście na oczach licznej publiczności,
bo na inną scenerię nie pozwoliłoby jego wybujałe ego. Umiera, ale tylko na
chwilę. Ale to wystarczy, żeby doznał olśnienia, a właściwie zweryfikował swój
zaciekły racjonalizm w obliczu spraw ostatecznych. „Żyje, ale życie, które
znał, najwyraźniej się skończyło”. Na dodatek złości się, bo „wie, że właśnie
wrócił z miejsc, z których według światopoglądu nie ma powrotu” i zastanawia
się, dlaczego „Bóg, ta sadystyczna świnia, bez jakiegokolwiek wcześniejszego
ostrzeżenia karze go od razu tak surowo”. Tym bardziej, że w żadnego Boga
przecież nie wierzy. Ze zdumieniem, ale i rozbawieniem obserwujemy przemianę
Mojmira z sarkastycznego agnostyka w pokornego gnostyka. „Szowinistyczna
świnia, którą dopiero choroba potrafiła zmienić na powrót w człowieka”
przechodzi swoistą reinkarnację. I to za życia. Zmienia się także środek
ciężkości opisywanych zagadnień. I tak jak w „Ekożonie” nacisk położony jest na
relacje damsko-męskie, tak w „Ekomężu” autor przejmuje – mimo narratora w
trzeciej osobie, którym nadal jest doula – perspektywę Mojmira. To, co chyba
najbardziej uderza, to zmiana postrzegania płci przeciwnej przez naczelnego
„uwodziciela literatury czeskiej”, który nieoczekiwanie dla siebie samego
odkrywa, że kobieta nie składa się wyłącznie z pośladków i biustu, a bardziej
pociąga go to, czego do tej pory nie dostrzegał, bo nie mierzył aż tak wysoko,
czyli kobieca… głowa. Oczywiście rzutuje to także na jego związek z Hedviką,
ale obecna relacja jest zdecydowanie inna niż ta, która śledziliśmy w
„Ekożonie”, zwłaszcza że nasz zatwardziały racjonalista i butny mizogin
zamienia się w… ekomęża. Ton kontynuacji „Ekożony” – mimo wciąż obecnego
Vieweghowskiego humoru – trochę się jednak zmienia. Poważniejemy razem z
Mojmirem. I chociaż nadal uśmiechamy się do jego sarkastycznych uwag i celnych ripost,
to zdajemy sobie sprawę z tego, że dotykają one spraw najważniejszych, o jakich
myślenie zwykle odkładamy na później. „Wojna damsko-męska” schodzi na dalszy
plan w obliczu „wyrafinowanego sadystycznego dowcipu samego Stwórcy”, którym
chyba można nazwać całe nasze życie.
„Ekożonę” i „Ekomęża” doradzam czytać w parze.
Dlatego, że zarówno pierwsza, jak i druga książka czytana w pojedynkę nie da
pełnego obrazu tego, co chce nam Viewegh tak naprawdę powiedzieć. A mówi sporo,
jeśli tylko umiemy czytać między (dowcipnymi i przewrotnymi) wierszami. I
bardzo się cieszę, że moja znajomość z panem Vieweghiem przed lekturą
„Ekomałżonków” opierała się na wiedzy, że to autor „Wychowania panien w
Czechach” i zasłyszanej od Mariusza Szczygła historii o pewnym pisarzu
celebrycie. Dlaczego? Ano dlatego, że ci, którzy znają dobrze Viewegha (i to
głównie z pism plotkarskich), będą się doszukiwać w tych książkach przede
wszystkim tego, na ile autor przeniósł do powieści wątki autobiograficzne. A że
ja żadnej czeskiej prasy plotkarskiej nigdy nie przeglądałam, nic nie
rozpraszało mojej uwagi ani tym bardziej nie zaburzało czytania, pewnie dlatego
postrzegam obie powieści jako lektury niezwykle
uniwersalne, a jednocześnie bardzo na czasie. „Małżeństwo to opium ludzkości” –
mówi Mojmir. Jak widać, także dla pisarzy.
Zarówno
„Ekożona”, jak i „Ekomąż” to lektura, której na pewno nie polecam fanatycznym
wielbicielom poradników pod hasłem „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus, a
kartofle z piwnicy”, czyli zbioru porad, jak zaciągnąć kobietę do łóżka, a
mężczyznę przed ołtarz. Szczerze za to rekomenduję Viewegha jako doskonałą
odtrutkę na zatrucie kompendiami powyższej „wiedzy”. Po Vieweghu nic was nie
będzie bolało. Oprócz głowy – od myślenia – i brzucha – od śmiechu. A jeśli zatruje
was myśleniem i dobrym humorem, to… tylko mu pogratulować!
TYTUŁ:
„EKOŻONA”, „EKOMĄŻ”
AUTOR: MICHAL VIEWEGH
PRZEKŁAD: MIROSŁAW ŚMIGIELSKI
WYDAWNICTWO: STARA SZKOŁA
ROK WYDANIA: 2017
Recenzja dla Szuflada.net
AUTOR: MICHAL VIEWEGH
PRZEKŁAD: MIROSŁAW ŚMIGIELSKI
WYDAWNICTWO: STARA SZKOŁA
ROK WYDANIA: 2017
Recenzja dla Szuflada.net
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz