niedziela, 14 stycznia 2018

MICHAL VIEWEGH, EKOŻONA, EKOMĄŻ

Komedia małżeńska, czyli Adama i Ewy kłopoty w raju
Co się wydarzy, kiedy Sinobrody spotka na swojej drodze Kopciuszka? Morderstwo?  Nie, małżeństwo. We współczesnej baśni, czyli „Ekożonie”, a także w jej kontynuacji i jednocześnie uzupełnieniu, czyli „Ekomężu”, Michal Viewegh odpowiada na pytanie, którym w dzieciństwie doprowadzałam swoich rodziców do szewskiej pasji: i co było dalej? Bo mnie nigdy nie wystarczało „i żyli długo i szczęśliwie”. A Viewegh zaspokoił moją ciekawość. Do syta.

Piękny, sławny i bogaty książę Mojmir poślubia nieśmiałego Kopciuszka – córkę woźnicy, Hedvikę. A właściwie znany (także ze swojego rozbuchanego życia towarzyskiego) pisarz, kierowany wewnętrznym głosem (krzyczącym: przeleć ją!), bierze sobie za żonę zahukaną i bujającą w obłokach bibliotekarkę, bo – jak wiadomo – „naiwne pragnienie raju czyni z kobiety łatwą zdobycz”. Albo inaczej: nieśmiała i romantyczna bibliotekarka wychodzi za mąż za uznanego pisarza, z tym że „być może myślała, że chodzi jej o Mojmira, lecz jej jajniki tak naprawdę interesowały wyłącznie jego DNA”, bo marzył jej się domek z ogródkiem i trójka dzieci, a Mojmir „sądził, że troje dzieci to za dużo, ale poza tym był tą wizją oczarowany”. No, a potem żyli długo i szczęśliwie. A co było dalej? Otóż to...

Właśnie od tego tak naprawdę zaczyna się „Ekożona”. Pierwsze chwile małżeńskiego raju są tak krótkie jak liczba stron, na których zostały opisane. Bo z czasem zaczynają pojawiać się schody, i to o coraz wyższych stopniach trudności. Finezyjna poezja miodowego (i to niejednego) miesiąca zamienia się coraz bardziej w ciężkostrawną prozę życia. Zwłaszcza kiedy Mojmir – wierzący, że poślubił kobietę, która „jest wierna, sika na siedząco i nie uważa ciepłego obiadu z dwóch dań za drobnomieszczański przeżytek” – odkrywa, że Hedvika coraz szybciej (i skuteczniej) oddala się od niego, oddając nowej namiętności – ekożyciu. Problem w tym, że jej pasja doprowadza go do szewskiej pasji. Trochę irytujące, prawda? Z kolei Hedvika – która wykonała plan: usidlić, rozmnożyć się i wyzerować konto – postanowiła odstawić męża na boczny tor. Zresztą, jakiego męża? Raczej „homo erectus” (i to w podwójnym tego drugiego słowa znaczeniu) w marynarce od Armaniego, gdzie „na zewnątrz bicepsy i tricepsy, a pod spodem deprexolet i diazepan”. Także irytujące, czyż nie? Bo u Viewegha wszyscy są irytujący do granic możliwości. I o to właśnie chodzi. Ostrze satyry u autora „Ekożony” to miecz obosieczny – po równo tnie tak jedną, jak i drugą stronę, co ciekawe – przy udziale narratora, którym jest mieszkająca z Mojmirem i Hedviką (i to od siedmiu lat!) doula. Oczywiście, również irytująca.

„Ekożonę” czyta się jak współczesną – także pod względem językowym – baśń, w której Sinobrody zabija w swojej żonie indywidualność i niezależność, a Kopciuszek (a tak naprawdę Śpiąca Królewna) po przebudzeniu okazuje się sprytną i wyrachowaną femme fatale, która nie da sobie w kaszę dmuchać. To znaczy – jak na ekożonę przystało – w biokaszę. Współczujemy raz jemu, raz jej, a jednocześnie tak jedno, jak i drugie doprowadza nas do białej gorączki. Viewegh swobodnie, ale przede wszystkim przewrotnie, żongluje stereotypami na temat obojga płci, a czeski humor – dzięki doskonałemu tłumaczeniu – skrzy się raz po raz i wybrzmiewa, jak należy. Bo autor uderza zarówno w mizoginistycznych troglodytów, jak i w feminazistki, a także w kuriozalne trendy w stylu życia, a na końcu także w samego siebie. A że głowę ma Viewegh nie od parady, język zaś cięty i giętki, otrzymujemy smakowitą przypowiastkę, doprawioną pieprznym humorem, gdzie co jakiś czas zazgrzyta nam między zębami gorzkie ziarno prawdy. A właściwie cały ich worek. Ale myli się ten, kto sądzi, że „Ekożona” to kolejna lekka, łatwa i przyjemna wariacja na temat „wojny damsko-męskiej”. Pod humorystyczną opowieścią kryje się wnikliwa i głęboka refleksja na temat relacji w związku, gdzie z jednej strony musimy się wyrzec siebie dla drugiej osoby, a z drugiej żądamy, żeby to ona właśnie wyrzekła się siebie dla nas; chcemy dominować i być zdominowanym. I jak to wszystko pogodzić? „Jedzie pani w złą stronę. Życie jest w tamtym kierunku” – krzyczy Mojmir do Hedviki podczas ich pierwszego spotkania. Problem w tym, że z czasem dla każdego z nich kierunek życia zaczyna oznaczać coś zupełnie innego i niekoniecznie biegnie w tę samą stronę. I dlatego czasami te pociągi życiowe się rozjeżdżają.

Kontynuacją i niejako uzupełnieniem „Ekożony” jest „Ekomąż”, który przedstawia losy naszego Sinobrodego, Kopciuszka i nieodłącznej douli-narratorki, po tym jak „falliczne prosię” i „poligamiczne bydlę”, czyli Mojmir, doznaje pęknięcia aorty. I to zaraz po pięćdziesiątych urodzinach. Oczywiście na oczach licznej publiczności, bo na inną scenerię nie pozwoliłoby jego wybujałe ego. Umiera, ale tylko na chwilę. Ale to wystarczy, żeby doznał olśnienia, a właściwie zweryfikował swój zaciekły racjonalizm w obliczu spraw ostatecznych. „Żyje, ale życie, które znał, najwyraźniej się skończyło”. Na dodatek złości się, bo „wie, że właśnie wrócił z miejsc, z których według światopoglądu nie ma powrotu” i zastanawia się, dlaczego „Bóg, ta sadystyczna świnia, bez jakiegokolwiek wcześniejszego ostrzeżenia karze go od razu tak surowo”. Tym bardziej, że w żadnego Boga przecież nie wierzy. Ze zdumieniem, ale i rozbawieniem obserwujemy przemianę Mojmira z sarkastycznego agnostyka w pokornego gnostyka. „Szowinistyczna świnia, którą dopiero choroba potrafiła zmienić na powrót w człowieka” przechodzi swoistą reinkarnację. I to za życia. Zmienia się także środek ciężkości opisywanych zagadnień. I tak jak w „Ekożonie” nacisk położony jest na relacje damsko-męskie, tak w „Ekomężu” autor przejmuje – mimo narratora w trzeciej osobie, którym nadal jest doula – perspektywę Mojmira. To, co chyba najbardziej uderza, to zmiana postrzegania płci przeciwnej przez naczelnego „uwodziciela literatury czeskiej”, który nieoczekiwanie dla siebie samego odkrywa, że kobieta nie składa się wyłącznie z pośladków i biustu, a bardziej pociąga go to, czego do tej pory nie dostrzegał, bo nie mierzył aż tak wysoko, czyli kobieca… głowa. Oczywiście rzutuje to także na jego związek z Hedviką, ale obecna relacja jest zdecydowanie inna niż ta, która śledziliśmy w „Ekożonie”, zwłaszcza że nasz zatwardziały racjonalista i butny mizogin zamienia się w… ekomęża. Ton kontynuacji „Ekożony” – mimo wciąż obecnego Vieweghowskiego humoru – trochę się jednak zmienia. Poważniejemy razem z Mojmirem. I chociaż nadal uśmiechamy się do jego sarkastycznych uwag i celnych ripost, to zdajemy sobie sprawę z tego, że dotykają one spraw najważniejszych, o jakich myślenie zwykle odkładamy na później. „Wojna damsko-męska” schodzi na dalszy plan w obliczu „wyrafinowanego sadystycznego dowcipu samego Stwórcy”, którym chyba można nazwać całe nasze życie.

 „Ekożonę” i „Ekomęża” doradzam czytać w parze. Dlatego, że zarówno pierwsza, jak i druga książka czytana w pojedynkę nie da pełnego obrazu tego, co chce nam Viewegh tak naprawdę powiedzieć. A mówi sporo, jeśli tylko umiemy czytać między (dowcipnymi i przewrotnymi) wierszami. I bardzo się cieszę, że moja znajomość z panem Vieweghiem przed lekturą „Ekomałżonków” opierała się na wiedzy, że to autor „Wychowania panien w Czechach” i zasłyszanej od Mariusza Szczygła historii o pewnym pisarzu celebrycie. Dlaczego? Ano dlatego, że ci, którzy znają dobrze Viewegha (i to głównie z pism plotkarskich), będą się doszukiwać w tych książkach przede wszystkim tego, na ile autor przeniósł do powieści wątki autobiograficzne. A że ja żadnej czeskiej prasy plotkarskiej nigdy nie przeglądałam, nic nie rozpraszało mojej uwagi ani tym bardziej nie zaburzało czytania, pewnie dlatego postrzegam obie powieści jako lektury niezwykle uniwersalne, a jednocześnie bardzo na czasie. „Małżeństwo to opium ludzkości” – mówi Mojmir. Jak widać, także dla pisarzy.

Zarówno „Ekożona”, jak i „Ekomąż” to lektura, której na pewno nie polecam fanatycznym wielbicielom poradników pod hasłem „Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus, a kartofle z piwnicy”, czyli zbioru porad, jak zaciągnąć kobietę do łóżka, a mężczyznę przed ołtarz. Szczerze za to rekomenduję Viewegha jako doskonałą odtrutkę na zatrucie kompendiami powyższej „wiedzy”. Po Vieweghu nic was nie będzie bolało. Oprócz głowy – od myślenia – i brzucha – od śmiechu. A jeśli zatruje was myśleniem i dobrym humorem, to… tylko mu pogratulować!

TYTUŁ: „EKOŻONA”, „EKOMĄŻ”
AUTOR: MICHAL VIEWEGH
PRZEKŁAD: MIROSŁAW ŚMIGIELSKI
WYDAWNICTWO: STARA SZKOŁA
ROK WYDANIA:  2017


Recenzja dla
 Szuflada.net




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły